Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Lekarz, ratownik, szkoleniowiec

13.04.2021
Autor: Ilona Berezowska, fot. Łukasz Woźnica / Fakt
Źródło: Integracja 1/2021
uśmiechnięty ratownik z protezą nogi

Gdy odzyskał przytomność, wokół widział tylko mgłę i padający śnieg. Nie potrafił powiedzieć, gdzie jest. Jeszcze nie wiedział, że tylko on przeżył wypadek. Leżał obok śmigłowca. Czuł ból w ręce. Nogi nie czuł wcale. Na zimno, ze spokojem i lekarskim doświadczeniem ocenił swój stan. „Oj, chłopie, ciężko będzie” – powiedział do siebie, obserwując ilość krwi z rannej nogi i ponownie stracił świadomość.

Dzisiaj poruszający się na protezie dr Andrzej Nabzdyk nie pracuje już w pogotowiu lotniczym, pozostał jednak czynnym lekarzem i ratownikiem, kieruje oddziałem ratunkowym. Już w pierwszych dniach po wypadku wiedział, że z pracy nie zrezygnuje. Pytamy 12 lat później o szczegóły głośnej katastrofy śmigłowca ratunkowego w Polsce, o pasję, pracę i życie po amputacji.

 

Ilona Berezowska: Wydaje się, że świata Pan nie widzi poza medycyną. Dlaczego się Pan na nią zdecydował?

Andrzej Nabzdyk: Profesor Religa mawiał, że uprawianie medycyny jest jedną z najfajniejszych przygód życia. Też tak to widzę. Długo nie wiedziałem, czym chcę się zajmować. Decyzję podjąłem nagle w czwartej klasie liceum. To wynikało z szeregu spotkań, obserwacji, rozmów. Za pierwszym razem się nie dostałem, ale nie miałem wątpliwości, że właśnie to chcę robić.

Czy kontynuował Pan tradycje rodzinne, wybierając się na medycynę? Nie, nie kontynuuję tradycji rodzinnych. Moi rodzice byli weterynarzami. Zajmowali się dziedziną, która w Polsce już niemal nie istnieje. Leczyli duże zwierzęta. Chirurgia dużych zwierząt była wielką pasją mojego ojca. Niestety, pod koniec kariery musiał wrócić do tego, co go w weterynarii nie pociągało. Nie zawsze można robić to, co się chce.

Pan także zajmuje się inną specjalizacją, niż początkowo zamierzał.

To prawda. Ratownictwa nie planowałem. Interesowało mnie co innego. W czasie studiów kolega dosłownie zaciągnął mnie do karetki jako sanitariusza. I okazało się, że przy całej mizerii takiej pracy, nocnych dyżurach i użeraniu się z nietrzeźwymi, to mi się spodobało. Ratownictwo jest przez wielu postrzegane jako ten brudny, niechciany kawałek medycyny, ale ja dostrzegłem zalety. Doceniłem, że nie siedzę w szpitalnym grajdołku. A trzeba wiedzieć, że w tamtym czasie szpitale pachniały lizolem, i nie był to dyskretny zapach.

Pogotowie mi pasowało. Byłem w ruchu, wiedziałem, co się dzieje na zewnątrz. W szpitalu, gdzie się siedzi na 1,5 czy nawet 2 etatach, to można nie zauważyć, jaka jest pora roku. Wyjazdy, przemieszczanie się, zmiany – to są rzeczy, które ratują moją psychikę. Szybko awansowałem na dyspozytora, a po stażu przesiadłem się na przednie siedzenie karetki, czyli lekarskie. Wciągnęło mnie to.

Pracy w śmigłowcu też Pan nie planował?

Oczywiście, że nie. Około 2000 r. byłem już okrzepłym lekarzem pogotowia. Szkoliłem się, podnosiłem kwalifikacje. Zupełnie przypadkiem spotkałem się z ówczesnym kierownikiem wrocławskiej filii pogotowia lotniczego. Uważałem, że śmigłowce są rewelacyjnym narzędziem ratownictwa. Miałem pomysł, jak to rozwinąć, i chciałem to robić. Porozmawialiśmy i zaproponował mi, żebym złożył do nich papiery i spróbował.

Na początku nic się nie działo. Pierwsze dyżury to było leżenie, spanie i jedzenie. Nie od razu udało się cokolwiek ruszyć. Dowodziłem też wtedy naziemną lokalną stacją pogotowia. Współpracownikom mówiłem, że czeka na nich taki wspaniały środek transportu, wyposażony jak karetka specjalistyczna. Pokazywałem możliwości wykorzystania śmigłowca. I wkrótce rozruszaliśmy ten zakątek medycyny .To się zbiegło w czasie z przebudową drogi A4. Wzrosła liczba wypadków i okazało się, że latająca karetka ma co robić.

I obyło się bez problemów? Nie było żadnych wymiotów, zawrotów głowy, chrztu bojowego?

Pamiętam, jak koledzy dostali nowy śmigłowiec. Dokonywali z tej okazji prezentacji dla jednego z miejscowych notabli. Po krótkim pokazie ów VIP szybko biegł do ubikacji. Ja nie miałem takich problemów. W tamtym czasie maszyny nie były najnowsze, więc nikt na nich specjalnie nie szalał.

Ratownik na tle karetki

Chrzest bojowy przeszedłem i podczas pewnego lotu miałem ręce i nogi na suficie. Gdybym nie był przypięty, miałbym tam zapewne i całą resztę ciała. Jednak na co dzień to raczej równe latanie, a praca medyczna taka jak w małej karetce. Najczęściej lataliśmy do wypadków. Zdarzało się nawet, że braliśmy jednego pacjenta z miejsca wypadku, oddawaliśmy go do szpitala i lecieliśmy po następnego.

To były początki pogotowia lotniczego w Polsce. Czy szpitale były na was gotowe?

Pogotowia lotniczego wszyscy się dopiero uczyli. Infrastruktury nie było. Jedynym we Wrocławiu szpitalem z lądowiskiem był szpital wojskowy. Z kolei nie miał SOR-u. Wykorzystywaliśmy to lądowisko jako punkt przesiadkowy. Przekazywaliśmy tam pacjentów do karetek. Na szczęście po pewnym czasie zorientowano się w tej placówce, że lądowisko i dobrze działający SOR to elementy pasujące do profilu szpitala wojskowego i wszystko zaczęło działać. Z niczego zrobiło się sprawne latanie. Na początku lataliśmy raz na 2 tygodnie, a doszliśmy do poziomu 5–6 lotów dziennie.

Latająca karetka nie była Pana jedyną pasją. Na przełomie lat 90. i w pierwszych latach tego wieku podnosił Pan kwalifikacje, coś zmieniał, rozkręcał, zaczynał. Nieustannie się Pan szkolił i prowadził szkolenia. Z czego to wynikało?

Z mojej filozofii życiowej. Fajnie jest wiedzieć coś więcej, rozwijać się, uczyć innych. Wszyscy przemijamy. Dzisiaj walczę w karetce, a później będę emerytem. Wyniosłem z domu przekonanie, że jestem odpowiedzialny za to, jak nauczę, jak przygotuję następne pokolenie. Intensywnie się doszkalałem, rozwijałem i prowadziłem szkolenia. Około 2004 r. wyjeżdżałem na szkolenia 2–3 razy w miesiącu. Albo ja się uczyłem, i to także za własne pieniądze, albo uczyłem innych. Nadal to robię.

Dwa lata temu wybrałem się na odświeżenie kursów medycznych i ratowniczych. Z przyjemnością stwierdziłem, że nie zapomniałem swoich umiejętności i gładko przeszedłem kurs. Tuż przed wybuchem pandemii udało nam się całą grupą pojechać na międzynarodowy kurs urazowy. Odbywał się na Cyprze i trzeba było samemu za niego zapłacić. Na szczęście to już nie te czasy, że ojciec musiał mi pomagać finansowo, bo dochody z pracy młodego lekarza nie wystarczały na życie.

Podczas jednej z akcji śmigłowca w lutym 2009 r. zostaliście wezwani do wypadku na A4. Nie dolecieliście na miejsce. Jak doszło do wypadku?

Technicznie to było prozaiczne. Wylecieliśmy z Wrocławia przy pięknej pogodzie. Świeciło słońce. Pięć minut później wlecieliśmy w coraz bardziej obniżające się i gęstniejące chmury. W pewnym momencie widoczność zupełnie „siadła”. Postanowiliśmy zawrócić. Wlecieliśmy w chmurę typu śmietana i w jedno jedyne wybrzuszenie terenu. Potem był huk, trzask i film się urwał. Obudziłem się obok śmigłowca, spętany pasami. Nie mogłem ruszać ręką. Popatrzyłem na resztę ciała. Z nogi leciała krew. Uznałem, że będzie ciężko. Bólu nie czułem. Straciłem przytomność. Później odtworzyłem nagrania z telefonu. Szukało mnie z milion osób. Nie umiałem powiedzieć, gdzie jestem. Była mgła. Prószył śnieg.

Między kolejnymi utratami przytomności rozmawiał Pan przez telefon. Pamięta Pan treść tych rozmów?

Jeden z pierwszych telefonów był od kolegi:

- Słyszałeś, że spadł jakiś śmigłowiec? – pytał.
- No słyszałem – potwierdziłem.
- Ale nie było cię na pokładzie? – dociekał.
- No, prawdę mówiąc, to byłem.
- I co się dzieje?
- Nic. Leżę i czekam.

Rozłączył się. Struchlał z przerażenia. Drugi telefon był od przełożonego. Nie przebierał w słowach.

- Co wy tam robicie...? Czemu nie odzywacie się przez radio? – pytał, nie szczędząc przy tym wulgaryzmów.

- Grobnęliśmy się – odpowiedziałem, używając naszego lotniczego żargonu.

W końcu zrozumiał, co się stało. Lecieliśmy we trójkę. Koledzy zginęli na miejscu. Śmigłowiec się złamał, mnie wyrzuciło na bok. Znaleziono mnie po półtorej godziny. Dostałem leki, po których obudziłem się ze trzy dni później. Spora grupa mnie konsultowała i uważała, że już jest pozamiatane, nie ma czego ratować. Zapomnieli, że byłem na lekach usypiających.

Ratownik wewnątrz karetki

Kilka dni później lokalna prasa pisała, że zaczął Pan mówić. Jakie było pierwsze słowo?

To zabawna historia. Dyżurowała przy mnie podwładna z pogotowia i jednocześnie pielęgniarka na OIOM-ie. Postanowiła zakończyć dyżur jakimś optymistycznym wpisem do raportu zamiast standardowego. Podeszła do mnie i zawołała: „Panie doktorze!”. Nic, żadnej reakcji z mojej strony. Po jakimś czasie ponowiła próbę. Dalej nic. Na koniec dyżuru zdecydowała się skrócić dystans. Krzyknęła: „Andrzej!”. Otrzymała niewyraźną, nieartykułowaną, ale jednak odpowiedź. Narobiła rabanu. Zwołała lekarzy. Pierwszym słowem, które wypowiedziałem, było: kawa. Zostało to poczytane za dobry objaw zdrowia psychicznego. Koleżanka miała co napisać w raporcie.

O pobycie w szpitalu zawsze opowiada Pan ze śmiechem, ale nie zawsze było wesoło. Musiał się Pan oswoić z myślą o amputacji.

Załapałem się na stan zapalny i zakażenie bakteryjne. Patrzyłem na swoją nogę lekarskim okiem. Nie mogłem nią poruszać. Była połamana. Wiało beznadzieją. Zdawałem sobie sprawę z potwornego wysiłku, jaki będzie stanowiła rehabilitacja. Gdy jeden z ortopedów postukał w moją kość, niczego nie poczułem. Dotarło do mnie, że tej kończyny już nie mam.

Brat, też lekarz, przyniósł mi ulotkę z protezami. Mówił, że z takim sprzętem można wszystko. Popatrzyłem i przyznałem mu rację. Na dodatek to była dla mnie motywacja do działania. Bo jeśli istniały produkty tak dobre, jak pokazano w ulotce, to wiedziałem, że trzeba będzie wziąć kredyt, zaopatrzyć się w to i wrócić do pracy. Uwierzyłem, że to możliwe. Pierwszą propozycję pracy dostałem jeszcze przed amputacją, w drodze do komory hiperbarycznej.

Do tej komory jechał Pan jeszcze z nogą. Co tam się wydarzyło?

W komorze nastąpił drugi kryzys. Gwałtowny krwotok z uszkodzonej i połatanej tętnicy. Po wyjściu z komory strzeliła łata. Gdyby to się wydarzyło jeszcze w środku, mogłoby być niewesoło. Komora to wąska, jednoosobowa tuba. Niełatwo wyciągnąć z niej pacjenta. Potrzebna jest przynajmniej 10-minutowa dekompresja. Na szczęście wyjęli mnie planowo. Poczułem wilgoć. Coś mi ciekło po nogach. Jeden z kolegów zaczął silnie uciskać pachwinę. Do dzisiaj się ze mnie śmieją, że zadałem mu pytanie: „A ten mój krwotok to żylny czy tętniczy?”. Obserwowałem to z boku, nie jak pacjent. Obudziłem się 12 godzin później, bez nogi. Natychmiast poczułem się zdrowszy. Mogłem zacząć się rehabilitować.

Jak przebiegała rehabilitacja?

Leżałem jeszcze na szpitalnym łóżku, kiedy kolega zaprosił mnie do swojej pracowni rehabilitacyjnej – gdy będę gotowy. Poczułem się tą propozycją podbudowany i z ochotą skorzystałem. Ze szpitala zostałem wypisany, mając zaledwie połowę krwi. Byłem słaby jak mucha. Koledzy, którzy mnie rehabilitowali, byli przekonani, że w pierwszym miesiącu będę mdlał pomiędzy windą a łóżkiem rehabilitacyjnym. Pokonywałem ten odcinek, ledwo trzymając się na kulach. Windą wjeżdżałem na drugie piętro. Dochodziłem na miejsce siłą wyobraźni, starając się nie upaść. Przez pierwsze pięć minut nikt mnie nie dotykał. Czekali, aż krew dopłynie mi do głowy. Było dramatycznie. Ale rehabilitowany byłem wzorcowo. Adekwatnie do moich sił i możliwości, z uwzględnieniem postępów.

Skorzystał Pan z ulotki z protezami?

Wypadek zdarzył się na służbie, ale zatrudniony byłem na podstawie umowy cywilnoprawnej i nie miałem szans na świadczenia. Do dzisiaj mam pismo z ZUS-u. Poinformowano mnie, że przysługuje mi jedynie bezpłatne leczenie. W końcu po różnych zawiłych działaniach otrzymałem środki na zaprotezowanie. Wybrałem najlepszą możliwą firmę, która potrafiła dostosować protezę do moich potrzeb.

Pięć tygodni po wypisaniu ze szpitala i mniej więcej 10 tygodni po wypadku pokonałem kilometr na jednej nodze i o kulach. Z zadyszką i spocony dotarłem na miejsce spotkania w sprawie protezy. Reszta potoczyła się błyskawicznie. Wypadek był 17 lutego, 15 marca wyszedłem ze szpitala, a 3 maja stanąłem na obu nogach. Trzeba się było nauczyć współpracować z tą zabawką, chodzić po ulicy, nauczyć się symetrii, obciążenia. Podszedłem do tego zadaniowo.

Ratownik w karetce

W sierpniu, pół roku po wypadku, wrócił Pan do pracy. Nie przyznano Panu renty.

Nie rozpaczałem z braku renty. Szybko podjąłem następną pracę. 180 dni po wypadku zacząłem podbijać obiegówkę w szpitalu wojskowym. I szczerze mówiąc, cieszyłem się, że tak to się potoczyło. System świadczeń i ubezpieczeń jest demotywujący. Biorąc je, nie można się rozwijać ani pracować na normalnych zasadach. Aktywność powoduje, że się je traci. To nie tak powinno być. Według mnie należy wspierać aktywnych i obrotnych. Renta powinna być tylko dodatkiem na jakieś tam sprawy zdrowotne.

Pan nie miał wątpliwości, żeby wrócić do swoich obowiązków, a jak na ten pomysł zareagowała rodzina i przełożeni?

Rodzina i bliscy byli pełni radości, że udało mi się z tego wyjść, ale jednocześnie mieli świadomość tragedii. Zostałem zalany miodem opieki. To oczywiście było cudowne, ale też demotywujące. Pamiętam spotkanie z przełożonym, w czwartym miesiącu po wypadku. Powiedziałem mu, że wracam do pracy za jakieś dwa miesiące. Popatrzył na mnie i wręcz słyszałem jego myśl: „Chłopie, ty ledwo chodzisz, daj sobie spokój”. Trochę go rozumiałem. W pogotowiu trzeba być sprawnym.

Koledzy chętnie z Panem pracowali w karetce czy może obawiali się, że będą musieli pracować za Pana?

Nasza załoga była mocno zintegrowana i chciała mi pomóc. Czułem, że przy wsparciu zespołu mogę spróbować, ale też zakładałem, że to się może nie udać. Nie bałem się Fot. Łukasz Woźnica, „Fakt” pracy z oprotezowaniem. Miałem sprzęt z najwyższej półki.

Podczas jednego z pierwszych dni po powrocie mieliśmy szybką akcję ratunkową i ekipę telewizyjną na karku. Pacjentka była konkretnej postury. Ustawiliśmy się po dwóch stronach noszy. Kolega był sceptyczny. Nie sądził, że uda nam się ją podnieść, a jednak zrobiłem to bez problemu. Uwierzył we mnie, tak jak ja w siebie wierzyłem. W pierwszym miesiącu po powrocie wypracowałem 150 godzin. Prawdę powiedziawszy, byłem wtedy w lepszej formie niż przed wypadkiem, kiedy to zacząłem się robić przyciężkawy i usiłowałem nawet wrócić do sportu. Świeżo po rehabilitacji, która zamieniła się w regularny trening sportowy, miałem siłę na wszystko. Dzisiaj z braku czasu wygląda to gorzej.

Czy to znaczy, że zrezygnował Pan ze wspinaczki?

Zanim rozpocząłem studia, jeździłem w góry i się wspinałem. Lubię góry. Podoba mi się spędzanie w nich czasu. Muszę być aktywny, bo każdy tydzień zaniedbania, każdy, w którym na spacery z kijami wychodzę rzadziej niż trzy razy, odbija się negatywnie na moim zdrowiu. Niestety, ze wspinania zrezygnowałem. Chociaż może jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Nowoczesne protezy na wiele pozwalają. Czasem tylko podjadę z synem, żeby mu pokibicować na ściance. Można powiedzieć, że wspinaczka to jedna z tych rzeczy, które straciłem. Nie mam jednak pewności, czy bez wypadku też by się tak nie skończyło. Turystycznie w górach nadal sobie radzę. Może gorzej teraz pływam, a to moja ogromna przyjemność.

Nadal też Pan intensywnie pracuje.

Jak spora część medyków wypracowuję koło 250–300 godzin w miesiącu. 1/3 tego czasu to jeżdżenie w karetce. Wobec zbliżających się zmian w przepisach mogę założyć, że jestem jednym z ostatnich lekarzy w karetce. Ta praca przynosi mi ogromną satysfakcję. Mam wtedy kontakt z moimi ludźmi i pacjentami. Kieruję też szpitalnym oddziałem ratunkowym w Lubinie. To kolejne 100–150 godzin. Walczę także w przychodni. To akurat głównie dla przyjemności. No i rzadziej prowadzę szkolenia. Przedstawiam ratowniczy punkt widzenia. Dużo pracuję i przyznaję, że cierpi na tym życie emocjonalne i rodzinne, ale tylko tak mogę sobie i rodzinie zapewnić to, czego potrzebujemy. Jednocześnie nigdy nie podejmowałem decyzji zawodowych, patrząc na pieniądze. Cokolwiek robiłem, starałem się to robić dobrze i iść do przodu.

ratownik w karetce

Koronawirus trochę skomplikował pracę w karetce. Chorował Pan?

Za nami 10 miesięcy pandemii. Część moich pracowników złapała wirusa. Niektórzy chorowali poważniej. Jeden nabawił się problemów kardiologicznych po wirusie. Ja także chorowałem. Ciekawe jest przy tym to, że po głębokiej analizie i śledztwie doszliśmy do wniosku, iż nie zaraziliśmy się w pracy. W niej bardzo dokładnie się chronimy. Używamy kombinezonów, przyłbic i fartuchów barierowych. Zaraziliśmy się poza karetką – w domu, w sklepie i tym podobnych miejscach.

Czy Pana zespół musiał się zmierzyć z przepełnionymi z powodu koronawirusa szpitalami? Czekaliście wiele godzin z pacjentem na jego przyjęcie?

Oczywiście zdarza się, że czekamy z pacjentem parę godzin i nie jest to wcale kwestia liczby pacjentów. W moim przekonaniu zawodzi system i organizacja szpitali. Nie jestem lubiany za tę opinię, ale taka jest moja ocena. Na naszym oddziale ratunkowym daliśmy radę tak to zorganizować, żeby działało. Mam niejasne wrażenie, że na problemy organizacyjne nakłada się czynnik ludzki. Czasem trafią się ludzie, którzy nie lubią zmian. Jednak generalnie u nas nie jest źle.

Zaszczepił się Pan? Co by Pan powiedział osobom, które nie wierzą w istnienie pandemii?

Tak, zaszczepiłem się. Mój zespół także. Chorowaliśmy, wiemy, jak to wygląda, i nie ryzykujemy. Trafiamy na pacjentów, którzy wypierają istnienie wirusa i jego skutki. Niektórych przekonuje dodatni test, a czasem i to nie wystarcza. Pamiętam pacjenta, który nie wierzył w żaden tam COVID. Niestety, przebieg choroby okazał się u niego ciężki. Po dwóch tygodniach zmarł.

My staramy się pracować normalnie. Choroby trzeba się trochę bać, ale pracować też trzeba. Nie dajmy się zwariować. Wiem, że do mediów trafiają tylko złe przykłady: rozważania o upadku opieki medycznej, o tym, że pacjenci onkologiczni się nie leczą, że kardiologiczni rzadziej się zgłaszają. Mamy COVID, ale nauczyliśmy się z nim pracować i leczenie pacjentów z innymi chorobami też się odbywa.

To odwróćmy ten medialny trend. Zapamiętał Pan jakiś szczególnie pozytywny przypadek ze swojej karetki?

W karetce stale coś się dzieje. Ze cztery razy w tygodniu mamy coś ekstra, co odbiera mowę. Zdarzył nam się np. ewidentny zawał, i pacjent w szczycie pandemii w ciągu 30 minut znalazł się na stole, pracowni hemodynamicznej, mimo że byliśmy ostatni w kolejce karetek.

Jak Pan widzi przyszłość opieki medycznej? Rzeczywiście grozi nam załamanie systemu?

Trochę przejmuję się brakiem kadr. Przez moment w swojej karierze byłem radnym. Nauczyłem się wtedy patrzeć na problemy z różnych punktów widzenia. Nie wiem, jak to się dalej rozwinie, ale niestety jest tak, że sfery administracyjne kompletnie nie rozumieją świata medycyny. W drugą stronę też tak to działa. Pracownicy medyczni nie mogą pojąć, jak to się dzieje, że administracja nie rozumie ich potrzeb. Dużo jest jeszcze do zrobienia na tym polu.

Jakie ma Pan plany zawodowe?

Nie wiem, jak potoczy się moja praca, ale nie martwię się o siebie. Jestem gotowy na to, co się wydarzy. Mam jednak nadzieję, że jedno się nigdy nie zmieni. Do tej pory zawsze trafiałem na fajne, merytoryczne zespoły i chciałbym, żeby tak zostało. Z dobrym zespołem można zrobić wszystko. A poza tym jestem spełnionym człowiekiem. Nie zawsze jest cudownie. Czasami tu mnie boli, a tam kłuje. Ale w powrocie do życia po amputacji ważne są dwie rzeczy. Przede wszystkim to, co mamy w głowach, własne przekonania, ale otoczenie, najbliższe środowisko też ma w tym swój udział. To, czy nam pomaga czy nie robi nic, czy wręcz przeszkadza, ma na tej drodze kolosalne znaczenie.


Okładka magazynu Integracja. Na okładce uśmiechnięty ratownik pogotowia z protezą nogi

Artykuł pochodzi z numeru 1/2021 magazynu „Integracja”.

Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.

Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

  • dobry lekarz
    Małgorzata
    09.05.2022, 00:27
    Serdecznie pozdrawiam( może to Pan kiedyś przeczyta). Miałam wczoraj "zaszczyt" być z mamą (wybiła bark przy upadku) Pana pacjentką na SOR w Lubinie. Ciepło i profesjonalizm. Mama przez cały dzień wspominała dobrego doktora który utykał ( później dopiero natrafiłam na ten artykuł). Życzę zdrowia, pogody ducha i powodzenia w życiu.
    odpowiedz na komentarz
  • Pozdrawiam
    Marcin
    20.02.2022, 10:19
    Bardzo serdecznie Pana pozdrawiam jest Pan wielkim człowiekiem studiujemy technika ortopedi i chcieli byśmy się z Panem skontaktować
    odpowiedz na komentarz
Prawy panel

Wspierają nas