Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Tokijskie opowieści. Historia Wadad, czyli Japonia niezupełnie halal

07.09.2021
Autor: Ilona Berezowska z Tokio, fot. I. Berezowska
Uśmiechnięta Wadad – kobieta w średnim wieku z chustą na głowie i akredytacją dziennikarską na szyi

Znicz paraolimpijski już zgasł, niedługo tokijskie opowieści zamienią się w pekińskie, a na horyzoncie widać także te, które będę tu snuła znad filiżanki café au lait przy małym stoliku, z krzesła zwróconego w stronę ulicy, by obserwować życie Paryża. Przyszła pora, by podsumować wydarzenia z tokijskiego zaplecza i biura prasowego. Jeszcze nie moimi słowami. Dzisiaj zapraszam do przeczytania o Wadad, którą poznałam w toalecie toru wyścigowego. Obiekt, na którym swego czasu odbywały się wyścigi F1, nie ma komfortki, ale nie ma też czegoś jeszcze.

- Używasz tej wody, którą nosisz z boku? – zapytała, wprawiając mnie w ogromne zdumienie.

Butelka była już pełna tylko w połowie. Popijałam tę wodę od kilku godzin i nie wyobrażałam sobie, że w miejscu, w którym codziennie poddajemy się testom, obowiązkowo dezynfekujemy ręce przed każdą czynnością, mierzymy temperaturę po kilka razy dziennie, ktoś mógłby pić z mojej butelki.

- Ale ja nie zamierzam jej pić. Jestem muzułmanką, potrzebuję wody w toalecie, zamiast papieru. Po prostu Japonia nie jest na mnie gotowa – wyjaśniła mi świeżo poznana fotoreporterka z Libanu.

Trzy dni głodu

Rzeczywiście, Japonia nie była na nią gotowa. Wadad Hachichou przyjechała do Tokio mocno przed czasem. Jest freelancerką i wszystkie koszty ponosi sama. Klienci zaś, a w tym przypadku są to media świata arabskiego, kupują jej zdjęcia i czasami teksty. W wielu arabskich krajach nie pokazywano relacji na żywo z igrzysk paraolimpijskich. Taka korespondentka jest więc nieocenionym źródłem informacji dla kibiców. Tyle że Tokio postawiło wysokie wymagania finansowe przed dziennikarzami. Byliśmy zmuszeni do zamieszkania w hotelach, które widniały na liście zaakceptowanych przez komitet organizacyjny. Najtańsze kosztowały prawie 100 dolarów za noc.

- Dla mnie to bardzo dużo – powiedziała Wadad. – Kupowałam bilety lotnicze i rezerwacje robiłam, gdy jeszcze była mowa, że mamy obowiązek odbycia 14-dniowej ścisłej kwarantanny. Potem zmieniły się zasady. Wystarczyła 3-dniowa kwarantanna, ale kupiłam bilety bez możliwości zmiany. Ponieważ przyleciałam tu przed innymi, a nie wolno nam korzystać z transportu publicznego, to organizatorzy przysłali taksówkę na lotnisko. Sami wybrali korporację i byłam zmuszona za nią zapłacić.

Drogie taksówki to nie był jedyny problem. Przez pierwsze trzy dni Wadad, która trzy lata temu przeszła operację usunięcia guza mózgu i trwale straciła słuch w jednym uchu, po prostu głodowała.

- No nie tak całkiem – zaprzeczyła. – Jadłam daktyle, które przywiozłam z domu. Niestety nie mogłam kupić czegoś w tak w uwielbianym przez Ciebie 7 Eleven. To fajny sklep, ale nie dla mnie. Nie mogłam skorzystać z kurierów dowożących jedzenie z restauracji. Z prostej przyczyny. Religia jest dla mnie ważna. Jem żywność halal. Ani hotel, ani organizatorzy, ani sklepy, do których wolno nam chodzić, nie przewidziały dziennikarzy o szczególnych potrzebach. Po trzech dniach, gdy już mogłam wyjść z hotelu, kupiłam ziemniaki, brokuły, inne warzywa i ugotowałam je w czajniku na wodę. I tak codziennie przez 14 dni.

Śmiech wolontariuszy

Potem problem jedzenia został rozwiązany. Wadad po dwóch tygodniach została uwolniona z tzw. bańki, czyli życia ograniczonego granicami: hotel, obiekt sportowy, biuro prasowe, 15-minutowa wizyta w sklepie. Odzyskała swobodę poruszania się po mieście i zamieszkała w tanim schronisku z kuchnią. Jej religia nadal jednak stanowiła przeszkodę nie do pokonania. Zaopatrzona w aplikację wskazującą, gdzie w danym momencie znajduje się Mekka (to kierunek, w którym powinna być zwrócona jej twarz podczas modlitwy) i w cyfrową wersję Koranu, rozkładała swój dywanik modlitewny pomiędzy szafkami na aparaty, na widoku pracujących w biurze prasowym dziennikarzy, budząc niemałe przerażenie wolontariuszy.

Wadad trzyma smartfona. Na ekranie widać kompas

- W końcu wydzielili mi pomieszczenie, w którym mogę się modlić. To akurat nie jest problem – podkreśliła. – Dużo większym była konieczność pokonywania odległości z autobusów do obiektów. Wszystko dookoła pełne barierek i tego pilnowania, żebyśmy szli wyznaczoną ścieżką do celu. Tymczasem po operacji straciłam nie tylko słuch. Guz wpłynął także na błędnik. Łatwo tracę równowagę i orientację. Czasami się zataczam. Chodzenie sprawia mi problem. To paraolimpiada, ale o dziennikarzach z niepełnosprawnością nie pomyślano. Gdy powoli szłam obwieszona tymi wszystkimi obiektywami i aparatami, czasem łapałam się różnych słupów, barierek, wszystkiego, co tam akurat było. W odpowiedzi spotykał mnie śmiech ze strony wolontariuszy.

Wadad stoi między metalowymi szafkami. Na betonowej podłodze leży dywanik do modlitwy

Jak zło konieczne

Ponad 20 krajów na świecie posługuje się językiem arabskim, ale tłumacza tego języka Wadad nie znalazła. Zresztą na osoby z obsługi z komunikatywnym językiem angielskim też nieczęsto trafiała. Kobieta, która uciekła przez wojną w Libanie do Kataru, mieszkała w Egipcie i kilku innych krajach regionu, pracowała na całym świecie, właśnie w Japonii poczuła się nieakceptowana.

- Japonia była moim marzeniem. Zawsze chciałam ją odwiedzić – mówiła Wadad. – Rozumiem COVID i te obostrzenia, ale nie rozumiem, czemu regulaminy i trudne do zrozumienia wymagania są ważniejsze od człowieka, jego słabości i potrzeb. Samotnej muzułmance z zasłoniętymi włosami i dywanikiem do modlitwy nigdzie nie jest łatwo, ale w Japonii było mi po prostu szczególnie trudno, lecz są rzeczy ważniejsze od moich przygód z małym budżetem i religią. Nie tylko ja, my wszyscy wykonujemy niedocenianą pracę. Tu, w Tokio, ale też właściwie wszędzie, jesteśmy oddzielani od sportowców. Traktowani jak zło konieczne. Problem, który trzeba rozwiązać poprzez ograniczenie i kontrolowanie naszej pracy. Jesteśmy na końcu, gdy planowane są takie imprezy. Nawet podczas ceremonii zamknięcia zwyczajowo dziękuje się organizatorom, paraolimpijskiej rodzinie, wolontariuszom, rządom, ale nigdy mediom. Telewizje kupują prawa, dzięki temu są sponsorzy i takie imprezy w ogóle mogą się odbywać. My, fotoreporterzy, reporterzy, dziennikarze robimy to nierzadko na własny koszt, bo wierzymy, że paraolimpijczycy zasługują na to, by świat o nich wiedział. Piszemy o ich osiągnięciach, kręcimy filmy o ich życiu, prowadzimy wywiady, robimy zdjęcia w ważnych dla nich chwilach triumfu i w rozpaczy po porażce. Moją pracę wykonuję z myślą o tych niezwykłych sportowcach. Jako muzułmanka podróżuję sama po świecie, pracuję na arenach sportowych także w czasie ramadanu, gdy mogę zjeść dopiero po zmroku. Staram się to robić dobrze. Czekam, kiedy różnorodność, wolność od barier i akceptacja będą dotyczyć także nas.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas