Zniszczone liście i plecak pełen uśmiechu. W drodze do szczęścia
Jeszcze w tym życiu albo po śmierci… W kolejnym wcieleniu albo w zakończeniu karmicznej podróży… W niebie, na Sądzie Ostatecznym albo w nicości... Wyznawcy różnych religii szukają szczęścia i na wiele sposobów starają się na nie zasłużyć.
Dla buddystów szczęściem jest koniec ich ziemskiej drogi, odbywanej w kolejnych wcieleniach. Jest to możliwe, gdy spełni się kilka warunków. Po odpowiedzi na pytanie, jak musi żyć buddysta, aby sam mógł zostać Buddą, przeszliśmy do pagody Thiên Phúc pod Warszawą.
Łatwo ją przeoczyć. Kiedyś stał tu zwykły dom. Teraz pośrodku bocznej, szutrowej drogi jest brama. Za nią zaczyna się duchowa ochrona przed złem i kilka świątyń pod kuratelą Centralnej Sangi Buddyjskiej. Przychodzą tu mieszkający w Polsce Wietnamczycy. Świątynie są różne. Jedna została poświęcona królom Hung, założycielom Wietnamu. Według legendy to smok Lac Long Quan i wróżka Au Co spłodzili liczne potomstwo i zapoczątkowali pierwszą dynastię Hung. Są założycielami Wietnamu. Najważniejsza jest jednak główna świątynia. Cały kompleks ma swojego mnicha opiekuna i działa w ramach Towarzystwa Buddyjskiego Wietnamczyków w Polsce. Życiem Wietnamczyków w Polsce rządzi prawo karmiczne.
Zniszczone liście
Ewa Grabowska, psycholog międzykulturowa, która po stypendium w Wietnamie nauczyła się języka i blisko współpracuje ze świątynią, w swojej pracy naukowej poświęconej działalności charytatywnej Wietnamczyków w Polsce przytacza przysłowie: „Całe liście okrywają zniszczone liście”. Kryje się w nim potrzeba pomagania innym, słabszym, w gorszej sytuacji, choćby przejściowej.
Kierując się tą myślą, wietnamskie restauracje przygotowują posiłki i karmią osoby w kryzysie bezdomności, zbierające się w każdy poniedziałek pod Dworcem Centralnym w Warszawie. W pandemii powszechny był widok Wietnamczyków bezpłatnie dostarczających jedzenie pracującym w ciężkich warunkach medykom. Pagoda Thiên Phúc przekazała w tamtym czasie 100 tys. maseczek do szpitali. Organizowała dostawy w różne regiony Polski. Do medyków trafiło 20 tys. rękawiczek. Wierni skupieni wokół świątyni otrzymywali żywność, dzieci dostały osiem zestawów do nauki zdalnej.
Pagoda stanęła na wysokości zadania także wtedy, gdy wybuchła wojna w Ukrainie. Drzwi świątyni były otwarte dla wszystkich szukających schronienia. Wietnamczycy z Ukrainy mieszkali także w prywatnym domu prezesa Towarzystwa Buddyjskiego Wietnamczyków. Łącznie pagoda pomogła ok. 700 uchodźcom. Mogli liczyć na schronienie, żywność i informacje o tym, jak urządzić swoje życie w Polsce lub innych krajach.
- To przysłowie o liściach ma dalszy ciąg. Owszem, całe liście okrywają podarte liście, ale te zniszczone stanowią ochronę też dla strzępków liści. Oznacza to, że każdy człowiek jest ważny, każdy zasługuje na szacunek. Wszyscy są równi, a każde stworzenie chce żyć – wyjaśnia prezes Nguyen Quoc Phuong. Jednak chęci do niesienia pomocy u osób narodowości wietnamskiej upatruje nie tylko w religii. – W Azji było dużo wojen. Pamiętam, jak w 1979 r. Chiny wkroczyły do Wietnamu. Życie było ciężkie i Wietnamczycy nauczyli się sobie pomagać. Gdy ktoś prosi o pomoc, to najbliższa społeczność zbiera się i szuka najlepszego sposobu, by go wesprzeć – wyjaśnia prezes, który do Polski przyjechał w 1997 r.
Wojny w Wietnamie nie tylko wytworzyły szczególne więzi społeczne, ale spowodowały również wzrost liczby osób z niepełnosprawnością. Jedno z najbardziej rozpoznawalnych zdjęć z czasów wojny przedstawia nagą, poparzoną napalmem 9-letnią dziewczynkę. Autorem zdjęcia jest Huỳnh Công Út (Nick Út), który wykonał je 8 czerwca 1972 r. dla Associated Press. W późniejszych wywiadach mówił o jej płaczu i krzyku. Odłożył aparat i próbował pomóc dziecku. Mimo rozległych poparzeń (60 proc. powierzchni ciała) dziewczynka przeżyła. Od tych wydarzeń minęło 51 lat.
- W Wietnamie żyje wiele osób, które stały się niepełnosprawne w wyniku tamtej wojny. Napalm spowodował ogromne zniszczenia. Do dziś można spotkać osoby dorosłe ze zniekształconym ciałem. Są niesamodzielne. Opieka nad nimi zależy od prowincji. Nie wszędzie możliwe jest wsparcie finansowe. W Wietnamie istnieją ośrodki opieki. W Europie jest większe wsparcie dla osób z niepełnosprawnością.
Z przeznaczeniem się nie wygra
Buddyści wierzą, że dobre uczynki zostaną spłacone. Nie tylko doraźnie, nie tylko w obecnym życiu. Suma dobrych uczynków, bilans pomocy innym może się odwrócić i „spłacić” złe uczynki z przeszłych wcieleń. Choroby, cierpienie, nieszczęścia nie muszą z założenia być negatywne. To, co z pozoru wygląda na złe i przynosi cierpienie, może zatrzymać kolejne reinkarnacje i pozwolić zostać w końcu Buddą.
- Każdy ma inną karmę. Mój syn ma inną karmę niż ja. Jeśli moje dziecko przechodzi ciężkie chwile, to mogę, muszę i chcę mu pomóc, ale jego droga jest inna. W poprzednim życiu mógł np. kogoś pobić, zrobić coś złego. W tym wcieleniu może spotkać swoją przeszłą ofiarę, która teraz oddaje, odpłaca za to, co jej zrobiono. Jak więc ojciec może to zmienić? To przeznaczenie. Gdyby nie było przeznaczenia, nie doszłoby do zdarzenia. Ani dobrego, ani złego. Cokolwiek nam się przytrafia – tak miało być. Takie było nasze przeznaczenie. Cieszmy się więc z dobrych rzeczy, ale i złe przyjmujmy z uśmiechem. One mogą być potrzebne, by zakończyć nasze przeznaczenie. Buddyzm niczego nie narzuca. To samo dotyczy wiary. Chcemy wychowywać dzieci w buddyzmie, ale w Polsce to trudne. Nasze dzieci są pod wpływem obydwu kultur i języków, a my nie możemy wymuszać religii. Muszą zdecydować same.
Wobec rodziców i nowego kraju
Brak wpływu na losy innych ludzi nie stoi w sprzeczności z pomaganiem i wspieraniem w potrzebie. Wprawdzie potrzebujący odrabia swoje życiowe lekcje podczas obecnego wcielenia, ale i pomagający ma swoje zobowiązania wobec Uniwersum. Co więcej, samo pomaganie innym to za mało. Są cztery ważne obszary, którym musi sprostać buddysta, jeśli chce zakończyć kolejne reinkarnacje. Pierwszy obszar to zobowiązania wobec rodziców.
- Jesienią odbywa się święto Vu Lan, które docenia zasługi matki i ojca w rodzinie. Trud rodziców jest tak wielki, że żadne dziecko nie jest w stanie go spłacić za swojego życia. Niezależnie od pozycji społecznej dziecko zawsze musi szanować matkę i ojca. Tego uczą się wietnamskie dzieci od małego.
Szczególne miejsce w rodzinie zajmują seniorzy i mogą liczyć na jej pomoc. Przynajmniej w teorii, bo sytuacja seniorów nie jest wolna od prawa karmicznego.
- W poprzednim wcieleniu mogli postępować niewłaściwie wobec dzieci i teraz są samotni. Muszą zrobić coś, by odwrócić swój los, np. opiekować się sierotami albo przekazać darowizny na rzecz dzieci. Alternatywą są domy opieki, ale to gorsza opcja niż własna rodzina. To, co się z nimi stanie, zależy od karmy. Jeśli robili coś dla innych, to ci inni im odpłacą pomocą. Dobro wraca.
Drugi obszar obowiązków dotyczy Nauczyciela – osoby, która kształtowała duchowo i była ważna dla rozwoju dziecka. Buddyści z Wietnamu mają obowiązki wobec wszystkich żywych istot.
- Dają nam pożywienie. Dzięki nim możliwe jest nasze życie, więc trzeba im okazać wdzięczność. Obowiązki mamy też wobec kraju, w którym się wychowaliśmy albo urodziliśmy, kraju naszych przodków – Wietnamu, ale mamy je również wobec Polski, bo tutaj rodzą się i wychowują nasze dzieci. Jest naszym drugim domem.
Opuszczając mury świątyni, dostajemy przepis na dobre życie po buddyjsku
- Odpuścić i odrzucić wszelkie oczekiwania. Uśmiechać się niezależnie od tego, czy spotyka nas zło i dobro. Zaakceptować to, co nas spotyka, i pomagać innym, robić coś dla społeczeństwa.
Kościół to ludzie
Recepta dla wiernych Kościoła prawosławnego brzmi nieco inaczej. Oni nie muszą się obawiać życia pełnego cierpień lub spłacania win kolejnego wcielenia, ale za to ich zbawienie zależy od tego, jak wykonali fundamentalne założenie chrześcijaństwa: „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego”.
- Jeśli te słowa nie są jasne, to z pomocą przychodzą apostołowie z pytaniem, czy ktokolwiek z nas nienawidzi swojej ręki. Nawet jeżeli czyni ona coś złego, to staramy się ją uzdrowić. Relacje między nami oznaczają, że nie niszczymy tej drugiej osoby. Niszczymy to, co jest barierą między nami, to, co narusza jedność między nami. Musimy się wznieść ponad podziały polityczne, ponad bariery kulturowe, językowe i inne. Ból i cierpienie drugiego człowieka są jak nasze własne – wyjaśnia ksiądz Doroteusz Sawicki, doktor nauk teologicznych, dyrektor Prawosławnego Metropolitalnego Ośrodka Miłosierdzia ELEOS.
Według Credo Kościół ma być jeden, święty, powszechny i apostolski, a ksiądz Doroteusz dodaje, że Kościół tworzą ludzie. Jedność człowieka z Bogiem i drugim człowiekiem może stworzyć Kościół, który prowadzi do Boga.
- Na Sądzie Ostatecznym nie będzie padało pytanie o to, w jakie wierzyliśmy dogmaty, jak mówiliśmy o Bogu. Bóg zapyta tylko, jak realizowaliśmy w praktyce otrzymaną od niego miłość. Wszyscy jesteśmy od Adama i Ewy, czyli w szerszym kontekście jesteśmy jedną rodziną. Drugiego człowieka też dostaliśmy od Boga i on nas zapyta, co zrobiliśmy z tym człowiekiem, kiedy był głodny, spragniony, kiedy trafił do więzienia, kiedy dopadła go choroba, cierpienie, śmierć. To będzie podstawą tego, czy jesteśmy, czy nie jesteśmy godni Królestwa.
Filozofią Kościoła prawosławnego jest miłość i w docelowym Królestwie nie ma miejsca na niewrażliwych i nieczułych.
- W codziennym życiu oznacza to, że wyznawca powinien być częścią Kościoła, spełniać przykazania, ale też kreować swój Kościół. Kościół codziennie jest budowany z naszych uczynków, słów i myśli. Ma też mieć otwarte drzwi. Czekaj na każdego człowieka, zaproś go. Jeśli chce przyjść, przyjmij go, jeśli nie chce, nie obrażaj się.
I podobnie jak buddysta nie może narzucić swojego punktu widzenia, tak wyznawca prawosławia nie może nikogo do swojej drogi przekonywać nachalnie.
- Każdej odrębności należy się szacunek. Nie mów człowiekowi, co to jest prawosławie, pokaż mu je swoim przykładem, pomóż w jego cierpieniu, ale się nie narzucaj. Nie wolno nikogo zmuszać do zbawienia ani do radości. Być może ból jest całym jego światem. Bądź obok i czekaj na moment, kiedy będzie chciał i będzie mógł przyjąć Twoją pomoc.
100 dyrektorów
Swoją rolę do odegrania w procesie pomocy innym ma również ksiądz prawosławny.
- Jeżeli ksiądz na parafii założy dom dla seniorów, to czy będzie miał siłę założyć jeszcze dom dziecka albo ośrodek dla osób prześladowanych w rodzinie? Nie wystarczy mu sił. Zadaniem księdza jest więc wychować swoich wiernych tak, by to oni się w to zaangażowali. Jeśli w parafii jest jeden ksiądz i 100 parafian, to może być 100 dyrektorów organizacji pomocowych. Trzeba znaleźć balans pomiędzy tym, co robi Kościół instytucjonalnie, a duchowością, którą powinien wpoić wiernym, by to oni stali się rękoma Kościoła.
Ten balans widać w działaniach na rzecz społeczności. Na terenie Polski działa 12 domów opieki dla seniorów, prowadzonych przez instytucje Kościoła prawosławnego. Codziennie odmawiana jest modlitwa za pokój w Ukrainie. Wszystkie klasztory, pokoje gościnne, internaty prawosławne w momencie wybuchu wojny zaprosiły uchodźców. Instytucje prawosławne dofinansowywały rodziny, które przyjęły gości z Ukrainy. Na dużą skalę organizowano wydawanie żywności i chemii gospodarczej. Do dzisiaj prowadzone są kursy języka polskiego. Na uwagę zasługuje akcja pod nazwą „Choinka pełna uśmiechu”. Jej ramy organizacyjne są po stronie cerkwi, ale wykonanie po stronie wiernych. W połowie grudnia pojawia się w cerkwi choinka, a na niej zawieszane są kartki, na których ksiądz, utajniając dane, pisze o potrzebach proszących o pomoc.
- To akcja otwarta dla każdego, bez względu na wyznanie. Zapisuję na kartce na przykład to, że Ania, lat 65, potrzebuje nowej kuli, wózka inwalidzkiego albo jedzenia. Wierni zdejmują takie życzenie z choinki i spełniają je w ramach swoich możliwości. Zdarzają się przy tej okazji hojne dary. Na przykład potrzebująca pomocy lekarskiej kobieta miała sfinansowaną drogą prywatną wizytę w przychodni. Podobny wymiar ma akcja „Plecak pełen uśmiechu”, w ramach której wierni mogą kupić szkolną wyprawkę potrzebującemu dziecku. Każdy tu jest wolontariuszem. Ważne, żeby ludzie nie bali się pomagać i wiedzieli, jak to robić.
Za koordynację akcji odpowiada środek ELEOS. To organizacja charytatywna Kościoła prawosławnego, która przypomina katolicki Caritas. Jej beneficjenci i wolontariusze nie muszą być prawosławni.
- My tu nikogo nie pytamy o wyznanie – zapewnia ksiądz Doroteusz.
ELEOS zachęca również przybyszy z Ukrainy do pracy na rzecz społeczności parafialnej i Polski.
- Chodzi o to, że nie ma podziału na my i oni. Wszyscy jesteśmy razem. W tym samym kraju. Warto wzajemnie sobie pomagać.
ELEOS prowadzi domy opieki, poradnie, dom dziecka ukraińskiego, programy edukacyjne i charytatywne. Podejmuje też wspólne akcje z Kościołami katolickim i ewangelickim, kierując się zasadą otwartości na odrębność.
- Nasze ośrodki też są dla każdego. Nie ma w nich obowiązku uczestniczenia w życiu religijnym. Mieszkańcy nie muszą deklarować żadnej religii. W naszym domu w Hajnówce większość mieszkańców jest prawosławna, ale w Stanisławowie pod Warszawą większość nie jest prawosławna. Nasi wierni trafiają też do domów prowadzonych przez ewangelików lub katolików. Podobnie jest w naszym programie skierowanym do osób w kryzysie bezdomności. Nie pytamy też o wyznanie osób, które po udziale w tym programie zostały współpracownikami ELEOSU.
Bóg to ojciec, a nie sędzia
Cierpienie nie jest w prawosławiu wynikiem złych uczynków w poprzednim życiu ani grzechów. Może być skutkiem naszych wyborów lub spaść znienacka. Jego źródło nie ma jednak znaczenia.
- O cierpieniu i pomaganiu uczy nas przypowieść o dobrym Samarytaninie, którą zdarza się nam spłaszczać, a ona jest wielowymiarowa. Mówi o kosztach pomocy, o podejmowaniu decyzji i rozważaniu konsekwencji. Pomagającego nie powinno interesować, dlaczego ktoś cierpi, tylko co z tym zrobić. Pomoc zawsze wiąże się z kosztami. Miłość jest ofiarna. Pomoc nie przynosi splendoru, nie pomaga Tobie. Jesteś gotowy na działalność pomocową, jeśli akceptujesz, że będziesz cierpieć. Jeśli chcesz pomóc, bądź gotów coś stracić.
Ksiądz Doroteusz podkreśla też, że Samarytanin nie jest specjalistą w dziedzinie opatrywania ran, więc oddaje pobitego w ręce specjalistów. Nie porzuca przy tym pobitego w momencie położenia go w gospodzie, ale interesuje się jego losem. To wytyczne, jak powinno się postępować.
A co ma zrobić cierpiący? Według Kościoła prawosławnego nie gloryfikować cierpienia, nie cierpieć w intencji czegoś większego i szukać swojego szczęścia.
- Bóg nas nie stworzył do cierpienia. On cierpiał za nas. To nie jest sędzia, ale ojciec. Chce, żebyśmy byli szczęśliwi, chce dla nas jak najlepiej. Cierpienie nie jest wartością pozytywną. Zbawiciela mamy jednego, a jego ofiara jest tak wielka, że to wystarczy. Już większej nie trzeba. Nasze cierpienie nie jest do dedykowania komuś w intencji czegoś – przypomina ksiądz Doroteusz, który od ponad 20 lat prowadzi ELEOS. – Moja praca to ewangelia w praktyce, najlepsza praca duszpasterska, jaką mogłem sobie wymarzyć – zapewnia.
Wiele dróg
Budda naucza, że jest wiele dróg, by osiągnąć cel, i żadna nie jest gorsza od innej. Ludzie różnią się talentami, możliwościami, chęciami. Religie, systemy i filozofie różnie definiują cel. Dla jednych to zbawienie po śmierci, dla innych oświecenie, jeszcze inni szukają szczęścia doczesnego. W jednym zgodni są wyznawcy religii i osoby niewierzące: najważniejsza jest miłość i otwartość na drugiego człowieka.
Artykuł pochodzi z numeru 5/2023 magazynu „Integracja”.
Sprawdź, jakie tematy poruszaliśmy w poprzednich numerach.
Zobacz, jak możesz otrzymać magazyn Integracja.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz