Łowcy zaćmienia
Pół roku wcześniej Rafał zaczął opowiadać o tym, że w marcu jest całkowite zaćmienie słońca w Indonezji. Można było się tam dostać z Bali, które było marzeniem Julity, odkąd tylko zaczęła nurkować. Nie zastanawiali się długo.
Kiedy po 24-godzinnej podróży dotarliśmy do Denpasar – głównego miasta na Bali – od razu poczuliśmy, że przenieśliśmy się w zupełnie inny świat. Na klimatyzowanym lotnisku czuć było parne, ciężkie powietrze wdzierające się do środka.
Po odebraniu wszystkich bagaży, udaliśmy się do hali przylotów, gdzie czekać miał na nas kierowca z hotelu w którym zarezerwowaliśmy pierwsze dwie noce. Okazało się jednak, że oczekujących tubylców z kartkami w dłoniach, na których wypisane są nazwiska turystów, jest kilkadziesiąt!
Na szczęście nasz kierowca szybko nas wypatrzył, bo dwoje z naszej czwórki było na wózkach, a wcześniej wysłaliśmy mu nasze zdjęcie.
Byliśmy na miejscu niespełna pół godziny, ale nie wiemy, czym bardziej byliśmy zmęczeni – podróżą, która trwała dobę, czy temperaturą, jaka tam panowała. Powszechnie wiadomo, że klimat równikowy jest gorący i bardzo wilgotny. Możesz sobie coś jednak wyobrażać tysiące razy, ale dopóki czegoś nie doświadczysz, to tak naprawdę nie wiesz, jak to jest. Ubrania zaczynają się do ciebie kleić, nie masz czym oddychać, czujesz, jak słabniesz. Jaką ulgą było dla nas wsiąść do klimatyzowanego auta!
Marzenia do spełnienia
W drodze do hotelu do naszej świadomości zaczęła docierać myśl: „udało się, jesteśmy tutaj!”. Mieliśmy w głowach wszystkie przygotowania. Pół roku wcześniej Rafał zaczął opowiadać o tym, że w marcu jest całkowite zaćmienie słońca w Indonezji. Z tej okazji na wyspie Sulawesi był organizowany festiwal. Można było się tam dostać z Bali, które było marzeniem Julity, odkąd tylko zaczęła nurkować.
Nie zastanawialiśmy się więc długo nad tym, czy wyruszyć w tę podróż.
Jasne było również to, że nie moglibyśmy pojechać tam sami. Towarzyszami naszej eskapady został brat Julity – Bartek oraz najlepszy przyjaciel Rafała – Maciek (nazywany przez mieszkańców Indonezji Magic, bo mieli trudności z wymówieniem jego imienia). Nie wyobrażamy sobie, by ta podróż była możliwa z kimś innym.
Pieszych brak
Kiedy odpoczęliśmy po podróży, wyruszyliśmy zwiedzać Denpasar. W przewodniku wyczytaliśmy o kościele katolickim, który warto zobaczyć. Okazał się jednak mało ciekawą budowlą. Zobaczyliśmy jednak w oddali dziwną wieżę. Poszliśmy tam i naszym oczom ukazał się zapierający dech w piersiach monument.
Okazało się, że jest to pomnik Bajra Sandhinaj, upamiętniający walkę ludności balijskiej z holenderskimi kolonistami. Współcześnie ma on również przypominać mieszkańcom wyspy o ich tożsamości i chronić przed wpływem globalizacji.
W Denpasar prawie nie ma progów, bo wszystko dostosowane jest do skuterów, których są tu tysiące. Wyjątek stanowią miejsca kultu, do których prowadzą dziesiątki stopni. Chłopaki jednak spisywali się na medal i wnosili nas po nich. Nie było to łatwe w 34-stopniowym tropikalnym upale.
Choć z pozoru wydawać by się mogło, że to miejsce jest dostosowane, to aby wejść za bramy, należy pokonać schody, do których podjazdu nie ma.
To, co nas najbardziej zaskoczyło, to fakt, że byliśmy jedynymi pieszymi na ulicach Denpasar. Ludzi poruszających się na nogach tam nie widać. Nawet turyści przejmują tutejsze zwyczaje i poruszają się wszędzie na skuterach.
My, z technicznych powodów, nie mogliśmy ich wypożyczyć. Byliśmy więc atrakcją dla lokalnej ludności, bo poruszaliśmy się po drogach razem z autami i skuterami. Ponieważ nie ma tam pieszych, chodniki też są tam rzadkością.
Z nieba wiadrami
Klimat tak nas osłabiał, że korzystaliśmy z każdej okazji, aby schronić się w cieniu. Głodni i zmęczeni po raz pierwszy nie wiedzieliśmy, dokąd i w którą stronę mamy iść. Ruszyliśmy więc przed siebie. Zawitaliśmy do pierwszego napotkanego baru, gdzie stołowali się jedynie lokalni mieszkańcy (o naszych doświadczeniach z tamtejszą kuchnią dowiecie się w kolejnej części naszej relacji).
Po sytym posiłku postanowiliśmy dostać się na zachodnie wybrzeże Bali, by zobaczyć zachód słońca. W czasie jazdy taksówką zaatakowała nas tropikalna ulewa. Trafiliśmy na końcówkę pory deszczowej. Od samego rana słońce świeci wysoko w zenicie, zaś w godzinach popołudniowych spada solidny deszcz. Ulewa, jakich nie ma u nas. Tak jakby ktoś wiadrem z nieba oblewał całą okolicę. Gdy opady ustają, robi się znowu parno i gorąco.
Dotarliśmy na zachodni brzeg, jednak ulewa nie ustępowała. Kierowca taksówki zapytał, gdzie chcemy wysiąść. W tym momencie Magic dostrzegł szyld salonu z masażem.
- Massage! – wykrzyknęliśmy wszyscy.
Zamknięci w domach
W miejscu niczym ze wschodnioazjatyckich filmów kung-fu przywitano nas orientalną, nieznaną w smaku herbatą. Szeroki wybór masaży sprawiał, że trudno było się na jakiś zdecydować... Ostatecznie wybraliśmy tradycyjny balijski oraz masaż bambusami. Za cenę około 30 zł można zafundować sobie godzinną ucztę dla całego ciała. To wszystko w niezwykłej atmosferze orientalnych dźwięków i zapachów olejów i kadzideł. Sama technika masowania też różni się od tych europejskich. To był plaster miodu na nasze już zmęczone ciała.
Wracając do hotelu kierowca wysadził nas w jego okolicy, choć podaliśmy mu dokładny adres. Na szczęście byliśmy zabezpieczeni i wcześniej wgraliśmy mapy Indonezji do naszych smartfonów. Dzięki temu udało nam się trafić do hotelu – nie było to łatwe, bo w całej okolicy zabrakło prądu i wszędzie było bardzo ciemno.
Tutaj również przydały się przygotowania – bez latarek-czołówek nigdzie się nie ruszaliśmy. Po dotarciu na miejsce właśnie przez ten brak prądu nawiązaliśmy bliższe relacje z naszym gospodarzem. Wieczór minął na rozmowach o tradycjach i obyczajach na Bali. Od lokalnych mieszkańców można się dowiedzieć takich rzeczy, o jakich nie piszą w żadnym poradniku.
Właściciel hotelu – Agus – wyraził również aprobatę dla nas. Był zaskoczony, gdy słyszał, czym się zajmujemy w życiu i że wybraliśmy się w tak daleką podróż. W Indonezji osoby z niepełnosprawnościami żyją zamknięte w domach. Dzieje się tak przez warunki architektoniczne i górzyste ukształtowanie wysp, ale domyślamy się, że także przez tamtejszą kulturę. Przez cały wyjazd spotkaliśmy tylko jedną osobę z niepełnosprawnością – turystkę w resorcie wypoczynkowym.
Czaszka na murku
Tamten wieczór zaowocował również dopięciem całej organizacji pierwszej części naszej podróży. Do tamtej chwili mieliśmy tylko wstępnie zarezerwowane hotele i listę miejsc, które chcemy odwiedzić. Nasz przesympatyczny gospodarz polecił nam taniego i sprawdzonego kierowcę, a ten z kolei zorganizował dla nas nurkowania i inne atrakcje.
Wiedzieliśmy, że to nie będą zwykłe wczasy na leżakach. I pierwszy dzień to potwierdził.
Wkrótce udaliśmy się do Ubud – centrum kulturalno-turystycznego Bali. Tam w końcu ujrzeliśmy jakichś pieszych. Na ulicach miasta było pełno straganów i kramów, na których dominowały kolorowe, zwiewne ubrania, torby, drewniane maski i tzw. łapacze snów.
Przy zakupach należało się targować, a okazując małe zainteresowanie produktem można było zejść do jednej trzeciej ceny. Miasto było dość górzyste, więc i tym razem wsparcie chłopaków okazało się bezcenne.
Można było tam spotkać turystów z całego świata. Wszyscy uśmiechnięci, chętnie podejmowali z nami rozmowy.
Na ulicach mijaliśmy orientalne bramy. Każda zachwycała... W podwórkach można było zobaczyć kapliczki, posągi, małe świątynie. To wszystko, w połączeniu z odgłosami egzotycznych ptaków, ogólnego tłoku oraz z parnym powietrzem i zawieszonym w nim orientalnym zapachem kadzideł, dawało wrażenie tajemniczości, okultyzmu.
Oprócz ważniejszych atrakcji zwiedzaliśmy także zwykłe uliczki i domostwa.
„Wchodzimy w małą, wąską uliczkę, mijamy jakąś staruszkę siedzącą na werandzie. Docieramy do egzotycznego ogrodu z willą. Po ogromnych drzewach skaczą, w pierwszym odczuciu, wiewiórki. Okazuje się jednak, że to maleńkie małpki. Zawracamy, bo to ślepa uliczka. Idąc zaglądamy w bramy. Tam podwórka są obskurne. Wiszą klatki z ptaszkami, jakaś czaszka na murku. Przez chwile budzi to grozę... „Może trzymają ze sobą babcię” – żartuje Rafał. Niby żart, ale w tych stronach jest to całkiem prawdopodobne...” – to fragment notatek Julity.
Magia istnieje
W Ubud chodniki były. Ich cechą było to, że… nagle ich nie było.
Dlatego my nadal poruszaliśmy się po zatłoczonych ulicach. Ku naszej uciesze – nikt tam szybko nie jeździ.
Oba wieczory w Ubud spędziliśmy, zaznajamiając się z lokalną kulturą. W miejscach, w których sceny położone były w świątyniach, odbywały się niezwykłe widowiska. Orkiestra złożona z ludzi, aktorki w przepięknych strojach, wyglądające jak boginie. Na scenę wychodziły kolejne postacie, przywołujące na myśl magiczne, zaczarowane stworzenia... Toczyły ze sobą walki i tańce przy nieustającej tantrycznej muzyce.
Cały ten klimat – światła, zapachy, dźwięki – sprawiał, że to, na co się patrzyło, wydawało się realne. Magia zaistniała.
Koniec orientalnej sztuki potrafił zaskoczyć. Bo w naszej kulturze trudno sobie wyobrazić, by aktor kopał w publiczność palące się łupiny kokosa.
Dostosowana dżungla
Na Bali są cztery lasy małp, a jeden z nich znajduje się w Ubud. Wizyta w tym miejscu jest niezwykłym przeżyciem.
Małpi gaj to chyba najlepiej przystosowane miejsce do wózków, w jakim byliśmy. Cieszyliśmy się bardzo z podjazdów, pomimo tego, że w Polsce uznalibyśmy je za zbyt strome.
To było jedno z nielicznych miejsc, w których mogliśmy poruszać się sami. Można powiedzieć: dostosowana dżungla.
Małpy były dosłownie wszędzie.
Wchodziły nam na kolana, głowy. Nie był to jednak gest przyjaźni.
Ci mali spryciarze szukają każdej okazji, by okraść turystów z czego tylko się da.
Nim Bartek się obejrzał, małpa zdążyła otworzyć jego plecak i zabrała naszą jedyną butelkę z wodą. A ostrzegali na znakach przed wejściem!
Małpy chyba też rzadko widują ludzi na wózkach, bo niektóre z nich w pierwszej chwili odbierały nas, wydawałoby się, jak zagrożenie. Jednak po chwili w pełni nas akceptowały.
Uwaga! Tsunami!
Miejsce, którego nie udało nam się zobaczyć w lesie małp, to jedna z dwóch świątyń. Prowadziła do niej dość wąska droga z mnóstwem schodów.
Oczywiście mogliśmy liczyć na chłopaków, którzy zrobili zdjęcia niedostępnemu dla nas miejscu.
Tamtejsza roślinność potrafi zachwycić.
Dżunglę odwiedziliśmy także nocą, by móc wsłuchiwać się w jej odgłosy.
Kiedy wracaliśmy do hotelu, zdarzało się, że zatrzymywaliśmy się kilka metrów przed pokojami. Dokładnie w miejscu, gdzie zaczynał się zasięg Wi-Fi. Ostatniej nocy w Ubud nie dostaliśmy zbyt dobrych wiadomości od bliskich... Wszyscy martwili się o nas, bo ogłoszono zagrożenie tsunami dla Indonezji. Każdy z nas zaczął martwić się o siebie nawzajem... Po kilku godzinach odwołano alarm. Mogliśmy spokojnie pakować się do Tulamben.
Pierścień ognia
Indonezja leży w pierścieniu ognia. W każdej chwili musieliśmy być przygotowani na wybuch wulkanu lub trzęsienie ziemi. Nasza dalsza podróż, a nawet powrót do domu, mogły stać się na jakiś czas niemożliwe.
Do Tulamben dostaliśmy się z zaprzyjaźnionym kierowcą o imieniu Putu. To również on zorganizował dla nas pierwsze nurkowanie. Nie wiemy do końca, czy wspomniał, że poruszamy się na wózkach, gdy dotarliśmy bowiem na miejsce, ekipa nurkowa początkowo nie chciała z nami zejść pod wodę. Pokazaliśmy im zdjęcia, na których widać było, że nurkowaliśmy wcześniej. Julita i Bartek mają uprawnienia do nurkowania, Rafał i Magic nie, ale nie było to przeszkodą. Schodzić pod wodę z akwalungiem można niezależnie od uprawnień, należy to jednak robić z asystą instruktorów.
Raj pod powierzchnią
Tulamben na powierzchni nie jest ciekawym miejscem. Za to pod wodą stanowi prawdziwy raj dla eksploratorów. Można zaobserwować, jak natura pochłania cywilizację – kilkadziesiąt metrów od plaży leży zatopiony podczas II wojny światowej wrak amerykańskiego statku typu Liberty. Cały porośnięty barwnymi ukwiałami i koralami, wśród których tętni niezwykle różnorodne podwodne życie.
Na tamtejszej rafie zobaczyliśmy ogromnego żółwia. Oglądaliśmy kraby, błazenki, barakudy. Nurkowie z centrum mieli przy sobie metalowe pręty. Nie wiedzieliśmy, po co. Poznaliśmy ich przeznaczenie, gdy Bartka zaatakowała drapieżna ryba z wielkim pyskiem.
Uczucia podczas nurkowania trudno opisać. Oprócz zachwycających widoków, pod wodą można doświadczyć uczucia lekkości i swobody, których na co dzień tak bardzo nam brakuje. Ekipa Aqua Dive Paradise była również naładowana pozytywnymi emocjami, pierwszy raz nurkowali bowiem z osobami z niepełnosprawnością, ale wszystko poszło jak z płatka. Namawiali nas nawet na drugi raz, ale zbliżał się wieczór.
Z rąk do rąk
Udaliśmy się na spacer okolicy. Po kolejnym dniu pełnym nowych i niezwykłych wrażeń humor nam dopisywał.
Szef bazy nurkowej w jednej chwili zorganizował nam transport na następny poranek do portu oraz bilety na speedboat (szybką łódź), która miała nas zawieźć do kolejnego celu – na maleńką wyspę Gili Trawangan.
Na łódź chłopaki i jej załoga wnosili nas, podając sobie z rąk do rąk, unosząc nad lustrem wody, ale to już dla nikogo nie było niczym niezwykłym. Droga na Gili trwała półtorej godziny. Podczas tej podróży mogliśmy podziwiać wyspę Bali z zupełnie nowej perspektywy. Czymś niezwykłym było również pojawienie się delfinów, które płynęły w przeciwnym do naszego kierunku.
Niezastąpieni nawet w wodzie
Sama wyspa wydała nam się rajem na ziemi. W odróżnieniu od Bali, gdzie plaże były czarne, wulkaniczne, te na Gili były białe, z nieprzyzwoicie lazurową wodą. Oprócz koloru jej atutem była temperatura, taka sama jak ta, którą napuszczamy sobie do wanny.
Mając w głowie nurkowanie z poprzedniego dnia, zapragnęliśmy znowu zanurzyć się w ten inny świat. Zaczepiliśmy na drodze dwóch tamtejszych mieszkańców, mieli po około 20 lat. Zapytaliśmy o możliwość snurkowania, czyli pływania tuż pod taflą wody, lub nurkowania. Okazało się, że panowie mają własną łódź ze szklanym dnem i za relatywnie niską opłatę mogą zabrać nas w trzy miejsca do snurkowania. Prosto z ulicy udaliśmy się na plażę, w miejsce, gdzie znajdowała się ich łódź.
Woda była bardzo przejrzysta, zobaczyliśmy wiele kolorowych rybek oraz dwa żółwie, które długi czas goniliśmy.
Gdy było nam ciężko płynąć, chłopaki holowali nas za rękę. Niezastąpieni nawet w wodzie!
Półka skalna
Wieczorem podjęliśmy następną próbę zobaczenia zachodu słońca. Wyspa Gili jest maleńka, można ją obejść całą w dwie godziny. Idąc na zachodnią jej część przecięliśmy wyspę na pół. Po drodze mijaliśmy plantacje bananowców i lasy palmowe. Droga była dość wyboista, ale utwardzona. Zachód nam umknął, jednak byliśmy świadkami innego, niezwykłego widowiska… Nad widniejącym na horyzoncie wulkanem na Bali zebrały się chmury i rozpętała się spektakularna burza dookoła krateru… Siedząc na plaży, wsłuchując się w morskie fale, oglądaliśmy ten cud natury.
Zrobiło się późno i nadeszła pora, by wracać już do naszego hotelu. Spojrzeliśmy na mapę – wzdłuż całego wybrzeża ciągnęła się droga, która po naszej stronie wyspy była utwardzona. Błędnie założyliśmy, że jest taka na całej długości. Ruszyliśmy, co chwilę przeprawiając się po piasku, przez który Bartek i Magic ciągnęli nas momentami... tyłem. Byliśmy zmęczeni tym powrotem, wrażeniami i tyloma dniami w nieustannej podróży.
Mapa wskazywała, że niewiele posunęliśmy się do przodu, jednak wracać i obierać inną drogę też było ryzykowne. I my, i chłopaki mieliśmy myśli, by zatrzymać się tu i teraz i położyć spać na plaży. Brnęliśmy jednak dalej. Kiedy zrobiliśmy mały przystanek, Magic poszedł sprawdzić, co jeszcze przed nami.
Wrócił z przerażeniem w oczach i oznajmił, że musimy całkowicie zawrócić, a to oznaczało kilka godzin dodatkowej wędrówki. Bartek również sprawdził dalszą drogę i stwierdził, że on nie wraca, że tam jest urwisko, ale damy radę je przejść. Problem polegał na tym, że wózek nie mieścił się na półce skalnej, o którą rozbijały się fale, bo zaczynał się przypływ. Krótka narada – wracamy, tracąc dwie godziny, czy próbujemy. Decyzja: naprzód.
Przeprawialiśmy się po kolei. Bartek zszedł poniżej urwiska. Podtrzymywał koło wózka, które nie mieściło się na półce skalnej, fale wyrywały mu skarpety spod sandałów. W tym samym czasie z Magikiem przesuwaliśmy się powoli, walcząc, by nie spaść w morze. Udało się... Dotarliśmy do hotelu zmęczeni jak nigdy na tym wyjeździe.
Żółwie niczym krowy
Szóstego dnia naszego pobytu wstaliśmy bardzo późno, po wrażeniach poprzedniej nocy. Okazało się, że zbyt późno, aby wypłynąć gdziekolwiek na nurkowanie. Anglicy z jednego z centrów nurkowych na Gili zalecili nam przyjść kolejnego dnia. Jednak my nazajutrz rano już opuszczaliśmy wyspę. Kiedy się o tym dowiedzieli, zorganizowali specjalnie dla nas łódź i ekipę, która towarzyszyła nam pod wodą!
Oni również, tak jak w Tulamben, nie nurkowali nigdy wcześniej z osobami poruszającymi się na wózkach. Początkowo nie wiedzieli, jak mają nam pomagać, ale wszystko im wytłumaczyliśmy. To było najlepsze nurkowanie!
Widzieliśmy pod wodą kilka ogromnych żółwi, które pasły się na rafach, przeżuwały pokarm, niczym krowy na polanie. Spotkaliśmy kałamarnicę, zmieniającą kolor w ekspresowym tempie, i oczywiście płynęliśmy w towarzystwie setek różnobarwnych rybek.
Dla nas to nurkowanie było ekscytujące ze względu na widoki, odczucia. Dla Anglików również – przez to, że trafili im się tak egzotyczni klienci. Jeden z nurków przyjechał na Gili na pięć dni, a jest tam już... ponad pół roku. Bez wątpienia chyba każdy pragnąłby zostać tam na dłużej.
Z łodzi wyciągali nas tak, jak pozwalały na to warunki – za ręce i do góry.
Żal wracać
Gili to niezwykłe miejsce. W dzień można nurkować, kąpać się w ciepłej, przezroczystej wodzie. Wieczorami zaś tętni tam życie klubowe – wzdłuż wybrzeża usytuowane są imprezownie. Na ulicach można spotkać ciekawe okazy, nie tylko naszego gatunku.
Podczas ostatniego śniadania na rajskiej wyspie mogliśmy cieszyć się takim widokiem. Kelnerzy z restauracji, w której się stołowaliśmy, pomogli nam przenieść nasze bagaże w miejsce wypłynięcia łodzi.
Żal było wracać na Bali, ale czekał nas drugi, zupełnie inny etap podróży.
Ósmego dnia naszej wyprawy stawiliśmy się na lotnisku w Denpasar, by polecieć na wyspę Sulawesi. Cel naszej podróży – całkowite zaćmienie słońca – był coraz bliżej. Zjawisko to było widoczne tylko w wąskim pasie i na Bali można było zaobserwować jedynie częściowe zaćmienie.
Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, z czym będziemy musieli się zmierzyć na Sulawesi.
Ale o tym, a także o jedzeniu w tym kraju, jak się po nim poruszać, gdzie spać oraz ile przygotować pieniędzy na taką przygodę, już w kolejnej części relacji na portalu Niepelnosprawni.pl.
Komentarze
-
Interesujący artykuł
17.05.2016, 20:11Nie jest to niestety turystyka bez barier architektonicznych, ale bez psychologicznych - na pewno. Podziwiam, pozdrawiam i czekam na dalsze relacje z Państwa wypraw.odpowiedz na komentarz -
Super !
30.03.2016, 19:35Wow ! Kopara mi opadla jak czytalem relacje ... Tez bywam w azji raz w roku i glownie nurkuje wiec wiem jak jest ciezko w tym klimacie , a Panstwo jeszcze na wozkach ! Szacum i oby Was sily nie opuszczaly , wiecej takich wypraw i radosci z nich zycze , to styl zycia . Yolo moi mili !!odpowiedz na komentarz -
przeczytałem z zainteresowaniem, bo sam właśnie wróciłem z dwutygodniowego safari nurkowego w okolicach Komodo. Miałem łatwiej, bo poruszam się z pomocą kul i mogłem nurkować prawie samodzielnie "z motorówki". Mam też za sobą solidne szkolenie nurkowe (CMAS) z czasów studenckich, odświeżone w ostatnich dwóch latach z grupą HSA. Jest trochę nieścisłości w relacji (np. małpi gaj nie jest w całości dostępny dla wózkowiczów, czy zaćmienie słońca które wydało mi się raczej zaćmieniem księżyca) ale i tak tekst czyta się z zainteresowaniem i podziwem dla energii wycieczkowiczów :)odpowiedz na komentarz
-
Tylko podziwiać
29.03.2016, 17:55Zazdroszczę i podziwiam, Podziwiam za odwagę, za chęci i za wytrwałość. Dla mnie super. Też marzę o takiej wyprawie. Ale brakuje mi sprawnego pomocnika, asystenta lub asystentki, który zdecydowałby się na taką podróż. Bo dla Waszych pomocników też należą się ogromne słowa uznania.odpowiedz na komentarz -
Super
24.03.2016, 19:20Duże gratulacjeodpowiedz na komentarz
Dodaj komentarz