Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Grzegorz Kozłowski

10.06.2009
Autor: Maciej Piotrowski, Fot.: Piotr Stanisławski

Człowiek z rękawiczką

"Cenię w ludziach skłonność do pomagania innym, ale i gotowość do przyjmowania pomocy."

Gdy Małgosia miała 2 lata, już doskonale rozumiała, że do jej taty trzeba mówić przez mikrofon. Nie zawsze to pomagało. Wtedy brała tatę za rękę i prowadziła, np. do kuchni, gdzie kierowała jego dłoń na butelkę z piciem. Z Dominikiem było więcej kłopotów, ponieważ od urodzenia był bardzo żywym dzieckiem. Nie chodził, tylko biegał. Kiedyś wyszedł z tatą na spacer i zaginął. Grzegorz chodził, wołał - bez rezultatu. Na szczęście działo się to już w epoce telefonów komórkowych i zaalarmowana przez męża Renata przybiegła na pomoc. Odnalazła syna, który bawił się z innymi dziećmi.

Dobry przykład
- Moje dzieci - mówi Grzegorz Kozłowski - mają skłonność do pomagania innym. To nic dziwnego, gdyż wzorce zachowań wynosi się z domu. Kilka lat temu Dominik, obecnie 8-letni, wracał z mamą do domu. Na ulicy zauważył starszą, zziębniętą kobietę sprzedającą kwiaty. Dominik tak długo namawiał mamę do kupna kwiatka, aż ustąpiła. A potem przez wiele dni podlewał go i dbał jak o najcenniejszy prezent. Małgosia w V klasie omawiała na godzinie wychowawczej problem niepełnosprawności. Pochwaliła się, że jej tata nie widzi i nie słyszy. Wychowawczyni zaproponowała, aby zaprosiła go do szkoły. Grzegorz zachęcił uczniów, aby przekonali się, jak funkcjonuje człowiek, który nie widzi i nie słyszy. Założył im nieprzezroczyste gogle, do uszu wsadził stopery i uczył ich porozumiewania się za pomocą dotykowego alfabetu Lorma. Lekcja zrobiła na uczniach tak silne wrażenie, że rozmawiali o niej przez kilka tygodni. To nie przypadek, że spotkanie z Grzegorzem Kozłowskim zaczyna się od rozmowy na temat dzieci. W jego rodzinie są solą życia i sensem istnienia. Jest ich czwórka: oprócz Małgosi i Dominika - Antek i Agnieszka.

Pamiętny turnus
- Poznaliśmy się w Jadwisinie nad Zalewem Zegrzyńskim w 1987 roku, na turnusie rehabilitacyjnym dla osób głuchoniewidomych, zorganizowanym przez Polski Związek Niewidomych - wspomina Grzegorz Kozłowski. - Renia pracowała jako instruktorka orientacji przestrzennej, a ja uczyłem głuchoniewidomych porozumiewania się za pomocą alfabetu punktowego do dłoni. Przygotowałem nawet specjalną rękawiczkę, na której czarnym flamastrem napisałem wszystkie litery. Nauka szła nam tak dobrze, że bardzo się polubiliśmy. Ale do decyzji o ślubie było jeszcze daleko. Renia jest jedynaczką, jej rodzice mieli prawo być mną rozczarowani - oczekiwali, że Renia wybierze kogoś, kto będzie dla nich ostoją na starość. Z kolei ja miałem wątpliwości, czy w ogóle mogę myśleć o małżeństwie. Ktoś powiedział, że zaćma bywa dziedziczna w 50 procentach, a wady słuchu w 1 procencie. Byliśmy gotowi na przyjęcie niepełnosprawnego dziecka, ale powstawało pytanie, czy będziemy mieli środki na utrzymanie, leczenie, rehabilitację. Przez dwa lata biliśmy się z myślami. Duże wsparcie psychiczne otrzymaliśmy od naszej wspólnoty religijnej, Neokatechumenatu. Ślub odbył się w kościele pw. św. Zygmunta na Bielanach.
W niedawno utworzonym Bielańskim Stowarzyszeniu Rodzin Wielodzietnych rodzina Kozłowskich była jedną z pierwszych. Dołączyła też do Związku Dużych Rodzin. - Do końca życia - mówi Grzegorz - będę dziękował Bogu za radość, z jaką przystępowałem do codziennego kąpania moich dzieci.

Pełne ręce roboty
Do pracy Grzegorz jeździ samodzielnie i sam wraca. Nie jest to proste, bo po drodze musi się przesiadać. Nie widzi numerów, więc pyta ludzi na przystanku. Dość często nie może ich zrozumieć - przeszkadza mu hałas i to, że zwykle nie mówią do mikrofonu. Mnóstwo ludzi chodzi teraz ze słuchawkami w uszach i słyszy tylko muzykę. Zdarza się i tak, że właściwy autobus odjeżdża i trzeba czekać na następny. Grzegorz zdążył się już do tego przyzwyczaić. Swoje życie zawodowe związał z Polskim Związkiem Niewidomych (PZN). W tym, że studiował informatykę na Uniwersytecie Warszawskim, widzi jakiś Boży zamysł. Wtedy, w końcu lat 70. XX w., nic nie zapowiadało informatycznej rewolucji. Dzięki nowym technologiom osoby z zachowanymi resztkami wzroku lub słuchu samodzielnie czytają, piszą i porozumiewają się. Grzegorz Kozłowski jest członkiem PZN od lat szkolnych, a od 1991 roku działa w Towarzystwie Pomocy Głuchoniewidomym (TPG). Trzy lata temu został przewodniczącym Towarzystwa.

Na zdjęciu: Grzegorz Kozłowski. Fot.: Piotr Stanisławski

Uratowane biografie
W TPG zarejestrowanych jest ok. 2 tys. osób z równoczesnym uszkodzeniem wzroku i słuchu, ale można sądzić, że w Polsce żyje nawet 5 do 7 tys. osób głuchoniewidomych. Chęć objęcia wszystkich opieką TPG jest największym wyzwaniem dla Grzegorza Kozłowskiego. Jako przewodniczący Towarzystwa sprawuje nadzór nad realizacją wielu projektów związanych z rehabilitacją osób głuchoniewidomych. Na przykład program "Świat bliżej nas, my bliżej świata" nastawiony jest na udostępnianie im sprzętu komputerowego oraz internetu. Zaledwie kilkudziesięciu głuchoniewidomych potrafi posługiwać się komputerem, a kilka osób ukończyło studia i pracuje w swoim zawodzie. 
Warto niektórych z nich wymienić: kolega Grzegorza jest doktorem biologii, drugi habilitował się w Instytucie Żywności i Żywienia w Warszawie, koleżanka pisze doktorat na Politechnice Warszawskiej, a druga redaguje kwartalnik "Dłonie i Słowo" wydawany przez TPG. Jeden z projektów TPG zakłada budowę pierwszego w Polsce ośrodka rehabilitacyjno-opiekuńczego dla ludzi głuchoniewidomych, którzy nie mają rodziny lub są przez nią odrzuceni. Niesamodzielni życiowo, nieumiejący porozumiewać się z otoczeniem są odcięci od świata. Jako pensjonariusze ośrodka przez 3-12 miesięcy mają być diagnozowani, wyposażani w odpowiedni sprzęt, rehabilitowani ruchowo, uczeni nowych metod porozumiewania się. Budowa ośrodka trwa od wielu lat. Z powodu braku funduszy finalizacja zadania z pewnością nie będzie łatwa.

Wygrany los
Grzegorz Kozłowski urodził się z zaćmą, ale zachował resztki widzenia w jednym oku. Słyszał i mówił normalnie do 4. roku życia, gdy wskutek niewłaściwego użycia streptomycyny zaczął tracić słuch. Lekarze byli bezsilni, ale rodzice przez całe lata głośno mówili mu prosto do ucha bajki, opowiadali filmy, opisywali, co widać na ulicy. I zachęcali do odpowiadania, mimo że Grzegorz nie słyszał własnego głosu. - Dzięki temu - opowiada Grzegorz Kozłowski - rodzice przyczynili się do zachowania u mnie zdolności porozumiewania się za pomocą mowy. Nikt wtedy nie przewidywał, że pojawią się aparaty słuchowe, które umożliwią słyszenie mowy nawet ludziom z aż tak znaczną utratą słuchu.

Gdy Grzegorz miał 8 lat, trafił do ośrodka dla niewidomych w Laskach pod Warszawą. Nauczył się pisać i czytać brajlem. W Laskach otrzymał pierwszy aparat słuchowy. Tam też dostał kolejną szansę: stypendium Ireny Jurgielewiczowej. Pisarka przeznaczyła je dla niewidomego ucznia, który zdecyduje się na naukę w szkole średniej. Kupił magnetofon i kasety oraz opłacił lektorów. W XLVIII Liceum Ogólnokształcącym na Ochocie dwie nauczycielki angielskiego nauczyły się brajla, aby oceniać prace Grzegorza. Znajomość języka bardzo przydała się na studiach, gdzie wiele skryptów i podręczników było dostępnych tylko w języku angielskim. Grzegorz Kozłowski ma brata i siostrę. Gdy byli dziećmi, dbali o to, aby włączać go do swoich zabaw. Rodzice kupili rower typu tandem, na którym Grzegorz z bratem wyjeżdżał na wielodniowe wycieczki. Niektórzy dziwili się: jaki jest sens zwiedzania świata przez osobę, która nie widzi i nie słyszy? Grzegorz tłumaczył, że wzbogacają go podróże i kontakty z ludźmi. Na  początku lat 90. przygotował na spotkanie z Barbarą Bush, żoną ówczesnego prezydenta USA, specjalną rękawiczkę, dzięki której mogła mu przekazać dotykiem "I love you". - I love you too - odpowiedział Grzegorz.

Świat jest piękny
W latach 80., po terapii laserowej przeprowadzonej przez prof. Kęcika, Grzegorzowi Kozłowskiemu poprawiła się nieco ostrość widzenia w prawym oku. Dzięki monookularowi  - ośmiokrotnie powiększającej lunetce - po raz pierwszy zobaczył drukowane litery, drzewa, góry i ogromny krzyż na Giewoncie. Trudno mu było uwierzyć, że świat jest taki piękny. Teraz widzi budynki, sylwetki, samochody. Odróżnia kolory. W gazecie może odczytać tylko tytuły (monookularem). Z komputera korzysta też za pomocą monookularu albo mowy syntetycznej. Po mieście chodzi z białą laską. Kiedy wraca z pracy do domu, raduje go myśl o dzieciach. Niedawno 11-letni Antek zapytał: - Tato, powiedz, jak to jest z tym rozszerzającym się wszechświatem?

Tekst pochodzi z książki pt. "Człowiek bez barier. Sylwetki laureatów Konkursu z lat 2003-2007", wydanej w 2007 r.

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas