Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

„Epizody”, „odloty” i powroty...

15.03.2017
Autor: Magdalena Gajda, fot. Derrick Collins/Freeimages.com, archiwa bohaterek artykułu
Źródło: Integracja 1/2017
Pusta, splątana huśtawka na łańcuchach

Specjaliści nazywają je „epizodami”, aby podkreślić, że stany te przychodzą nagle i nie trwają wiecznie. Że między „epizodami” jest zwykłe życie osób z problemami zdrowia psychicznego.

Iwona

56 lat,​ analityk internetowy, depresję zdiagnozowano u niej 13 lat temu

Byłam tzw. późnym dzieckiem. Gdy się urodziłam, tata miał 50 lat, a brat 13. Materialnie wiodło się nam nieźle. Dzieciństwo i młodość – jak u rówieśników. W szkole przeplatanka sukcesów i kłopotów. Ale im dalej, tym czułam się jakaś... nieprzystosowana. Ot, choćby wybór szkoły. W rodzinie edukacja nie była na pierwszym miejscu. Sądziłam, że wystarczy szkoła zawodowa. Poszłam do „handlówki”. Za koleżanką.

Dziś myślę, że pierwszy staż uczniowski ujawnił moją nadwrażliwość. To był sklep spożywczy. Robiłam, co mi kazali. Układałam towar na półkach, kroiłam chleb, zmywałam podłogę. Kiedyś przywieźli skrzynki z napojami. Musiałam ustawić jedną na drugiej. „Piramida” okazała się za wysoka i jedna ze skrzynek spadła. Kierowniczka naskoczyła na mnie z pretensjami. Bardzo to przeżyłam. Dziś wiem, że za bardzo. Po tej szkole trafiłam do zakładów produkujących radia i telewizory. Odeszłam po pół roku.

Kolejne miejsca pracy też były przypadkowe. Najważniejsze było to, żeby zarobić.

Bożena

42 lata, urzędnik, schizofrenię paranoidalną zdiagnozowano u niej 17 lat temu

Urodziłam się w Warszawie, ale prawie całe życie spędziłam w miejscowości koło Sulejówka. Mam młodszą siostrę. Ojciec? Zmarł... Pił. Przez piątki i soboty. W niedziele albo trzeźwiał, albo czuł się „niedopity”. W każdym stanie był... nieprzyjemny. Mama? Żyje. Choruje. Poważnie. Nie chce nikomu powiedzieć na co. Trudno jej było z tatą. Jej frustracje odbijały się na nas. Niepewność. Krzyk. To był mój dom.

Do przedszkola nie chodziłam. W podstawówce na początku było trudno. Umiałam mówić, ale nie chciałam. Uciekałam. Do własnego świata. Tam było ładniej. Tam byłam ładniejsza. Tam mnie wszyscy kochali, interesowali się mną. W realnym świecie nie mogłam skupić myśli. Nauka męczyła. Dopiero w szóstej klasie zaczęłam sobie lepiej radzić.

Pani Bożena
Pani Bożena

Bałam się egzaminów do technikum. Poszłam więc do zawodówki. Uczyłam się na kaletnika. To specjalista od wyrobów skórzanych. Miałam 16 albo 17 lat, kiedy połknęłam proszki przeciwbólowe. Dużo. Ale nie na tyle, żeby umrzeć. To było moje „wołanie o pomoc”. Poszłam do internisty. Powiedziałam, że nie radzę sobie ze sobą. Lekarz zbył mnie tygodniowym zwolnieniem ze szkoły.

Po zawodówce dostałam się do technikum wieczorowego. Kaletniczego. Było ciężko. Żeby dojechać do pracy, wstawałam o 5.00. Po pracy jechałam do szkoły. Do domu wracałam późnym wieczorem. Byłam tak „zajechana”, że na ucieczki do ładniejszego świata nie miałam siły.

Iwona

Kiedy zaczęło się „psuć”? Mieszkaliśmy razem: rodzice, brat z żoną i ja. Najpierw zmarł tata. Potem brat z żoną wyprowadzili się na swoje. Zostałam ja, mama i nasze kompletnie różne charaktery. Miałam 20 lat, a czułam się wciąż do czegoś emocjonalnie zmuszana. Nie potrafiłam się postawić. Nawet w kwestii sukienek. Nie znosiłam ich. A mama mi te kiecki kupowała. Nie chciałam jej ranić, więc w nich chodziłam. Sobie na przekór.

Dla siebie wyszłam za mąż. Cóż, nie wyszło. Mąż pił. Rozstaliśmy się. Ja przeżywałam nieudany związek, a mama traciła kontakt z rzeczywistością. Chciała ciągle zmieniać mieszkania. W końcu nas oszukano. Zostałyśmy w lokalu przejściowym. Miałam ponad 30 lat, zero poczucia bezpieczeństwa i prywatności. Opieka nad mamą ciążyła mi coraz bardziej. Denerwowałam się, płakałam, mama dociekała dlaczego, wychodziłam więc z domu, żeby jej nie drażnić. I tak aż do jej śmierci.

Miałam ponad 40 lat, a po mamie pustkę i długi. Brat zajął się swoim życiem. Ja próbowałam swoim. Zmieniłam mieszkanie na mniejsze. A potem zobojętniałam. Na wszystko. Nie obchodziło mnie, czy pracuję, czy nie, i co jest w kopertach, które przychodziły z elektrowni, gazowni czy od komornika.

„Iwono, idź do lekarza. Zrób coś z tym” – namawiała mnie koleżanka. Poszłam do internistki. Opisałam objawy. Lekarka zorientowała się, że mam depresję i wypisała skierowanie do... szpitala psychiatrycznego. Przeraziłam się. Zamiast do szpitala poszłam do psychologa, psychiatry, potem do kolejnych specjalistów...

W tej wędrówce trafiłam najpierw na trzy miesiące na oddział dzienny w szpitalu przy ul. Czerniakowskiej w Warszawie. Przychodziłam rano ze śniadaniem, obiad jadłam na miejscu, wychodziłam po południu. Między posiłkami rozmowy indywidualne i terapie grupowe. Przez muzykę, taniec, sztukę, relaks. Spodobał mi się psychorysunek. Kiedyś lubiłam malować. Potem był oddział nerwic i depresji w szpitalu w Komorowie. Cztery miesiące. Jak w sanatorium. Pomimo pracy. Depresja powoduje, że człowiek nie ma siły, aby się ruszyć. Każde zajęcie – sprzątanie, mycie naczyń, grabienie liści – jest wybawieniem. Motywuje. Do działania i do najmniejszych decyzji. Ja reagowałam odwrotnie, wciąż „mnie nosiło”. To mnie uratowało.

Pani Iwona
Pani Iwona

Bożena

Skończyłam technikum, zdałam maturę. Zaczęłam pracować. Jako sprzedawczyni. Próbowałam studiować. Administrację publiczną. Nie udało się... Fachowo mówią o tym „epizod”. Żeby podkreślić, że „to” przychodzi nagle i nie trwa wiecznie. Że między „epizodami” można wrócić do życia. Ja je nazywam „odlotami”. Z pierwszego pamiętam tyle, że prawie nie spałam. Przez dwa albo trzy miesiące. Podobno. Dla mnie czas zlał się w gęstą mgłę. Czułam się wtedy jak po narkotykach – nienaturalnie pobudzona, aktywna. Teraz wiem, kiedy zaczyna się „odlot”. Nie chce mi się spać...

Przełom 1999 i 2000 r. Znalazłam pracę. W urzędzie wojewódzkim. Niedługo po tym – kolejny „odlot”. Nie miałam siły wstać z łóżka. Na samą myśl o wyjściu z domu ogarniał mnie paniczny strach. Przed ludźmi, ulicą, hałasem, nieznanym. Siostra pojechała ze mną do Szpitala Praskiego. Stamtąd skierowali mnie do szpitala psychiatrycznego w Ząbkach. Tam dowiedziałam się, że choruję. Na schizofrenię paranoidalną. Dostałam zwolnienie i recepty na leki psychotropowe.

Wróciłam do domu i pracy. Stanowisko czekało. Kierownik zachęcał: „Kształć się, my pomożemy”. Wróciłam na studia. Znowu – administracja publiczna. W Wyższej Szkole Społeczno-Administracyjnej. Przy kolejnym „odlocie” pomogli koledzy i koleżanki ze studiów. Zaliczyłam wszystkie egzaminy.

Iwona

Jak to jest, kiedy przychodzi atak depresji? Każdy chory opisze to inaczej. Jeśli znajdzie słowa. A i tak nikt, kto tego nie doświadczył, nie zrozumie. Ja czułam się tak, jakby spadał na mnie deszcz miliona igieł. Głęboko i boleśnie wpijały się w każdy milimetr ciała i duszy. Przez kilka najgorszych dni zamykałam się w łazience, siadałam na wannie, krzyczałam, wyłam, klęłam, przeklinałam Boga i pytałam, za co mnie karze.

Kiedy było lżej, próbowałam jeść. Kroiłam banana na malutkie kawałeczki i powoli żułam. A potem znowu szłam do łazienki. Żeby go zwrócić. Organizm odrzucał każde pożywienie. Nazywają to jadłowstrętem. Przez niego chudłam po 4–5 kg na tydzień. I jeszcze ten lęk. Mówią o nim „rozlany”. Boisz się, a sam nie wiesz czego.

Na ataki lekarz przepisał mi „uspokajacz”. Czułam się po nim taka zrelaksowana, jakbym wypiła drinka. Istna „tabletka szczęścia”. Zażywałam ją często. Zbyt często. Wybaczcie – o wychodzeniu z uzależnienia nie będę opowiadać... Potem były i są antydepresanty. Pierwsze wrażenia – koszmarne. Miałam po nich zamęt w głowie. Kiedy chaos mijał, układałam życie...

grafika butelki i kieliszków i grafika świecy
Prace Pani Iwony

Bożena

Każdy „odlot” jest inny. Ale na pewno jest strach. Boję się ludzi. Czuję, że wchodzą do mojej głowy i czytają moje myśli. Nie lubię, gdy szepczą. Boję się, że obmawiają mnie, wypominają, że coś źle zrobiłam. I boję się krzyków, głośnych wypowiedzi... Czasem jest we mnie złość i siła. I wizje, że robię sobie albo komuś krzywdę, żeby tę siłę rozładować. Podczas „odlotu” jest mi bardzo źle. Tak źle, że proszę bliskich, aby pomogli mi odejść. Sama próbowałam kilka razy...

W szpitalach psychiatrycznych byłam kilka razy. Najdłużej na przełomie 2013 i 2014 r. Nie pamiętam, jak się znalazłam na oddziale. Pamiętam tylko tę złość. W każdym szpitalu psychiatrycznym jest inaczej, bo panują tam lepsze albo gorsze warunki leczenia. I w każdym jest tak samo. Okna z kratami. Drzwi bez klamek. Pozamykane na głucho. Monotonny tryb dnia. Posiłek, leki, posiłek, leki, posiłek, leki. Między nimi terapia, odwiedziny. I papierosy...

Iwona

Zgodnie z dokumentacją medyczną, na depresję leczę się od 2004 r. Renty nie dostałam. Poszłam do opieki społecznej. Pomogli mi wyjść z długów. Marnie było, ale było. A że mnie wciąż „nosiło”, to trafiłam do Warszawskiego Domu pod Fontanną. Pomagali mi odnaleźć się. Zrobiłam maturę. Potem skończyłam dwie szkoły policealne: reklamy i multimediów oraz dekoratorstwa wnętrz. Hobbystycznie zajmuję się też art grafiką. Wróciłam do pracy. Od 2011 r. jestem analitykiem internetowym. Pracuję w domu. Zlecenia mam różne: wpisywanie danych, wyszukiwanie informacji o konkurencji...

Tak, gorsze okresy są. „Strzykają” duszę, tak jak reumatyka „strzyka” w stawach na zmianę pogody. Z pomocą leków i psychologa nauczyłam się kontrolować depresję. „Zaniosło” mnie na siłownię. Wciąż szukam nowych szkoleń. Ostrożnie myślę o własnej firmie.

Jestem zadowolona ze swojego życia. Mam to, co najważniejsze: niezależność, kilkoro ludzi, na których mogę polegać, psa. Martwię się tylko, że na pewne rzeczy jest za późno. Na szczęśliwy związek, dzieci, wnuki. To mnie ominęło.

segregatory w pracy

Bożena

Gdyby nie praca? Pewnie by mnie już nie było... Praca zawsze na mnie czekała. Teraz w Wydziale Skarbu Państwa i Nieruchomości. Nawet po ostatnim, długim pobycie w szpitalu i po zwolnieniach. Kierownik zatrudnił stażystkę. Bałam się powrotu. Nie było łatwo. Pomogli mi w Domu pod Fontanną. Zanim wróciłam, przez dwa miesiące codziennie przychodziłam do Domu. Taki etap przejściowy...

W pracy wiedzą o mojej chorobie. Pomagają, ale nie dopytują o szczegóły. Raz Pani Dyrektor zapytała, czy biorę leki. Biorę. Cały czas. I mam w pracy przyjaciela, Krzysztofa Bieniewskiego. Zachęca do aktywności, dopytuje o emocje, orientuje się po reakcjach, co mnie niepokoi. Wie, że kiedy wzdycham, to się stresuję. No i Krzysztof mnie mobilizuje. Żebym nie szła „na chorobowe”, kiedy jest „gorzej”, ale pracowała. Bo praca myśli zajmuje...

Dziękuję Kierownikowi mojego działu, Krzysztofowi, i wszystkim Koleżankom i Kolegom, „Domowi pod Fontanną”, Grupie TROP, mojej psycholog Karolinie Wincewicz i lekarzowi psychiatrze. To dzięki Wam się trzymam.


Materiał powstał we współpracy z
logo Warszawski Dom pod Fontanną

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas