Przejdź do treści głównej
Lewy panel

Wersja do druku

Spotkajmy się na zatoce

09.09.2010
Autor: Anna Godziuk. Fot. Anna Godziuk
Źródło: inf. własna

W przystani obok Targu Rybnego w Gdańsku zebrała się grupa osób. Czekając na wejście na pokład Nordy i innych jachtów, miały one okazję poznać słynnego żeglarza.

– Wielkie brawa dla was, to naprawdę wspaniała przygoda! – zwrócił się do nich medalista olimpijski Mateusz Kusznierewicz.

– Miło słyszeć jego głos, prawda? Dziewczynom powiem tylko, że szkoda, że nie możemy go zobaczyć, jest bardzo przystojny! – szepnęła Sylwia Skuza, prezes Fundacji „Keja”, która zorganizowała rejs.

Dla większości czekających tu niewidomych rzeczywiście będzie to przygoda – po raz pierwszy wypłyną w morze. Wielu spośród nich jest „zielonych jak szczypiorek”, ale są też tacy, którzy już pływali. Jutro cały dzień spędzą na wodzie. Będą się uczyć takielunku i ożaglowania.


Na zdjęciu: "Kejowicze" i Mateusz Kusznierewicz. Fot. Anna Godziuk

A na początku zlotu żaglowców Baltic Sail Gdańsk, w ramach którego odbywa się ten rejs, poznają zatokę. Przepłyną obok Stoczni Gdańskiej, miną Westerplatte, latarnię morską…

Niektórzy zaczęli „rozmowę z Neptunem” już w taksówce. Mąż dziewczyny, która źle się poczuła, biegnie do organizatorki. – Załoga wykrusza się o dwie osoby – zawiadamia.
To jednak nikogo nie dziwi, nawet Kusznierewicz przyznał się, że ma chorobę morską.

– Odkryłem ją dopiero po kilku latach pływania. Uczyłem się na Zalewie Zegrzyńskim, tam nie bujało. Co innego na morzu. W ferworze walki się tego nie czuje – dzięki adrenalinie. Ale gdy się siedzi na łódce między wyścigami… Na szczęście chińska medycyna wymyśliła plasterek, który przyklejam sobie przy nadgarstku. To działa! – zwierzył się sportowiec.

Dotknąć wszystkiego
Słońce przygrzewa, czas na rejs. „Kejowicze” wchodzą gęsiego na pokład. Większość z nich zabrała ze sobą towarzyszy – mężów, żony, znajomych. Osoby asystującej potrzebuje szczególnie młoda, roześmiana blondynka, ta, która zrobiła sobie najwięcej zdjęć z olimpijczykiem. Teresa nie tylko nie dowidzi, ale ma też niepełnosprawność ruchową – nie chodzi samodzielnie.

– Bardzo się bałam, że sobie nie poradzę. Ale moje znajome powiedziały: „Terenia! Dasz radę!”. Długo nie musiały mnie namawiać, szybko się zgłosiłam. Przyjechałam tu z Tarnobrzega.


Na zdjęciu: Alicja i Piotr na Nordzie. Fot. Anna Godziuk


Na pokładzie niektórzy usiedli na ławeczce za kapitanem Kazimierzem Hudakiem, inni stanęli, trzymając się barierki, ktoś się położył, ktoś usiadł sam na rufie. Ale tylko jedna osoba musiała przejść jacht wzdłuż i wszerz, dotykając wszystkiego, zbierając odgłosy morza na dyktafon, a jednocześnie przekręcając dziwne pokrętła pod koszulą (znajdował się tam pomocny niewidomym, skomplikowany w obsłudze sprzęt Nawigator). To Paweł z Wrocławia, który przyjechał na żagle z żoną Patrycją – również z niepełnosprawnością wzroku – i koleżanką. Przebiera nogami i zaciera ręce, by móc wreszcie wdrapać się na maszt. Chyba nikt z dowódców Nordy nie jest jeszcze przekonany, czy może mu na to pozwolić. Niech najpierw dobrze pozna to, co znajduje się na pokładzie.

W tym czasie niedowidząca Alicja z Bytomia zaczyna sterować statkiem! Jej niewidomy mąż, Piotr, przyjmuje to z opanowaniem. Jest spokojny o losy załogi. Musi ufać swojej żonie. Kapitan stoi za jej plecami niczym anioł stróż, podpowiadając: „A teraz lekko w prawo”.

– Gdy stoję za sterem, czuję się wspaniale! Nie umiem porównać tego uczucia do niczego. Wiatr owiewa mi głowę kropelkami wody. Delikatne przechylenie steru pochyla lekko cały jacht. Gdy tu jestem, mam poczucie siły sprawczej – mówi Alicja.

Ster przejmuje Piotr, też chce to poczuć. Wyprostowany, unosi głowę do góry, zaciskając wielkie dłonie na drążkach.

– Czuję, że ten statek żyje, że drzemią w nim jakieś siły. Podobne wrażenie miałem dawno temu, gdy jeździłem na motocyklu – było to uczucie poskramiania mocy. Ale to była tylko maszyna i ja. Tutaj jest nas więcej i wszyscy jesteśmy zdani na żywioł. Jesteśmy jak małe ziarenka niesione przez wodę. Jedyne co możemy, to nadawać kierunek statkowi – mówi Piotr.


Na zdjęciu: Kapitan Kazimierz Hudak, Teresa i Anna. Fot. Anna Godziuk

Gdy kapitan rozmawia z Teresą, jej śmiech niesie się po wodzie. Machają nam stoczniowcy, w przerwie na papierosa. – Uwaga! Odmachujemy, po lewej stronie! – podpowiada ktoś widzący.

Tymczasem Paweł porzuca białą laskę na deskach. Zaczyna wspinaczkę na maszt. Na dole czuwa ktoś z załogi. Promienie słońca rażą prosto w oczy. Widać tylko jego cień. Wdrapuje się szybko i zwinnie, jakby robił to codziennie. Gdy jest już na samej górze, emocje widzących sięgają zenitu. Puszcza się liny – na szczęście tylko jedną ręką, którą podnosi do góry.

Jego żonę to nie dziwi. – Podobno od małego wspinał się po sznurowych drabinkach na lotnisku wojskowym. Przyzwyczaiłam się już – zawsze musi wszystkiego spróbować, bo inaczej nie jest sobą. Interesuje go nawet rodzaj ściegu, jakim obszyty jest żagiel – mówi Patrycja, która właśnie dotyka miedzianego dzwonu wiszącego nad pokładem naprzeciwko steru.

Paweł zeskakuje z najniższego stopnia drabinki. Jest trochę zawiedziony: – Myślałem, że dotknę końca belki, żeby zobaczyć, jak są przymocowane liny, ale się nie udało.
Zaledwie kończy to mówić, jest już gdzieś w okolicach rufy. Będzie refował żagle, choć to zadanie z programu warsztatów, które odbędą się dopiero następnego dnia. Wie już, co gdzie się znajduje, ale ocenia, że aby poznać szczegóły, musiałby spędzić na tym jachcie kilka dni.

– Ta Norda to stary kuter pływacki. Ma już osiemdziesiąt dwa lata. Na początku nazywała się Ewa i służyła jako statek badawczy w Morskim Instytucie Rybackim – opowiada kapitan. – W 1939 roku została przeznaczona do zniszczenia, ale znalazł się ktoś, kto wykupił ją i zrobił z niej kuter (nazwał ją Putzig 2). Pod koniec wojny uprowadzili ją niemieccy żołnierze, uciekając do Rzeszy. Ale odnaleziono ją potem i sprowadzono do Władysławowa. Tam służyła do połowu ryb, nazwano ją WŁA-17. Gdy w latach osiemdziesiątych statek się już rozpadał, znów znalazł się ktoś, kto go ocalił – Grzegorz Wodniak, który remontował go później przez dziesięć lat. To wtedy Norda otrzymała dzisiejsze imię, a oprócz tego – dwa maszty i nowy typ ożaglowania, czyli kecz sztakslowy. Od kilku lat pływa pod banderą belgijską, ale pamiętajmy o tym, że jej portem macierzystym pozostaje Gdynia.


Na zdjęciu: Paweł wspina się na maszt w asyście członka załogi. Fot. Anna Godziuk

Zatokowe spotkania
Oprócz Nordy w lipcowym spotkaniu żeglarskim osób z niepełnosprawnością z okazji Baltic Sail Gdańsk wzięły też udział cztery jachty pełnomorskie – Mieszko, Mizar, Szkwał i Zefirek. Nie jest to debiut organizatorski Fundacji „Keja”. Pierwsze były „Zatokowe spotkania” w październiku 2009 r.

– Aby je zorganizować, musieliśmy zdobyć pieniądze. Większość środków wypracowujemy sami, organizując m.in. szkolenia informatyczne. Pomogła nam Fundacja Energa, Mateusz Kusznierewicz dał nam Nordę, wsparł nas również Zbyszek Werner, właściciel Szkwału. To było spontaniczne, nie mieliśmy doświadczenia. Fundacja miała wtedy zaledwie pół roku. Napisałam projekt na konkurs i otrzymaliśmy duże wsparcie od PFRON – mówi Sylwia Skuza.

Na spotkanie przyjechali uczestnicy internetowych, środowiskowych list dyskusyjnych (PZN, Keja) z całej Polski – ze Śląska, z Podkarpacia, Lubelskiego. Chętni do pływania znaleźli się szybciej niż powstały fundacja i projekt. Wszystkim się podobało. Teraz większość z nich wraca. Wieść o Kei niesie się z ust do ust; zadowolone osoby ciągną za sobą kolejne i grono „Kejowiczów” się powiększa. Nie są to tylko niewidomi.


Na zdjęciu: "Kejowicze" z Wrocławia na Nordzie. Fot. Anna Godziuk

– Na żagle zabieramy też osoby na wózkach. Oczywiście na małym jachcie napotykają one na utrudnienia, bo nie ma tam miejsca na wózek, więc muszą sobie radzić, używając tylko rąk. Jednak pokład jest niewielki, więc nie muszą się dużo przemieszczać. To nie jest aż takie trudne, jak się wydaje. Byłam kiedyś na regatach osób niepełnosprawnych ruchowo. Świetnie sobie radzą. Chłopcy bez kończyn dolnych zostawiają wózek na lądzie i pływają. A jak fikają przez te relingi, jak się przemieszczają na tym jachcie! Sprawni ludzie patrzą się, nie dowierzając, że to możliwe.

Aby pływanie było bezpieczne, na pokładzie musi się znajdować co najmniej jedna osoba całkiem sprawna.

– Uważam, że w załodze muszą być osoby sprawne – mówi prezes fundacji. – Zresztą taka jest moja idea – żeby niepełnosprawnych rzucać w środowisko żeglarskie, integrować te dwa środowiska. Wtedy ma miejsce i rehabilitacja, i integracja społeczna. Mogą oni wyjść z domu na jacht i tam poznać nowych ludzi, zawiązać znajomości, przyjaźnie.

Dziewczyna znad morza
Sylwia Skuza straciła wzrok, gdy miała 30 lat, w wyniku komplikacji po przeszczepie szpiku. Zanim zachorowała na nowotwór, pracowała w dziale marketingu w dużej firmie. Po utracie wzroku długo nie wiedziała, co ze sobą zrobić.


Na zdjęciu: Sylwia Skuza, prezes Fundacji "Keja". Fot. Anna Godziuk

– Przez przypadek poznałam żeglarzy, którzy zaprosili mnie na jacht, ponieważ postawili sobie wyzwanie popływania na małym pełnomorskim jachcie z osobą niewidomą, idąc śladem Romka Roczenia i Janusza Zbierajewskiego, którzy pływali na Zawiasie. Tak to się zaczęło.

Decyzja o wypłynięciu w pięciogodzinny rejs po zatoce była przełomem w życiu Sylwii. Wreszcie wstała z fotela, wyszła z domu, poznała nowych ludzi, nowe środowisko, zaczęła z nimi pływać.

– Pomyślałam sobie wtedy: czemu inni nie mogą spróbować? – wspomina. – W tym „fotelu” siedziałam cztery lata. Szukałam swojej drogi, ale nic nie przynosiło mi satysfakcji. Pracowałam np. w firmie sprzedającej sprzęt specjalistyczny, potem zatrudniłam się w zakładzie pracy chronionej i podjęłam pracę przez internet jako operator danych internetowych, ale to mi nie odpowiadało. Pracowałam, bo musiałam, bo zarabiałam pieniądze, lecz nie spełniałam się w tym. Dopiero gdy poznałam żeglarzy, rozbiłam ten klosz i przełamałam swój strach przed światem.


Na zdjęciu: "Kejowicze" na Nordzie. Fot. Anna Godziuk

Zanim straciła wzrok, bała się morza. Fascynowało ją. Nad nim się urodziła i wychowała. – Czułam się związana z tym miejscem. Mówiłam o sobie, że jestem „dziewczyna znad morza”. Zawsze myślałam, że chyba coś mi ono kiedyś w życiu przyniesie. I przyniosło – w takim momencie życia. Gdyby ktoś mi to kiedyś przepowiedział, nie uwierzyłabym. Gdy pierwszy raz stanęłam za sterem, gdy odważnie sama zaczęłam poruszać się po jachcie, gdy zobaczyłam, że jestem tam potrzebna, że nie jestem balastem, ale na równi z żeglarzami jestem członkiem załogi – moja samoocena wzrosła. I nie tylko ja ich potrzebowałam, ale również oni chcieli, żebym z nimi pływała. Pomyślałam, że to może być dobry sposób na aktywizację takich ludzi jak ja, którzy siedzą zamknięci w domach w małych miejscowościach, na wsiach, ale też w dużych miastach całej Polski, siedzą w tych fotelach i nie bardzo wiedzą, co zrobić ze swoim życiem. I to się sprawdziło, na to liczyłam.

Prezes Fundacji „Keja” chce spróbować jeszcze wielu innych rzeczy – otworzyć swój ośrodek szkoleniowo-konferencyjny (z wykształcenia jest hotelarzem), polecieć paralotnią, skoczyć ze spadochronem, ale jej największe marzenie to rejs z „Kejowiczami” na Spitsbergen.

***

Więcej informacji o rejsach i warsztatach organizowanych przez Pomorską Fundację Sportu i Turystyki Osób Niepełnosprawnych „Keja” znajduje się na stronie www.fundacjakeja.org.pl.

Chcesz zostać „Kejowiczem”? Skontaktuj się z fundacją: tel. 058 302 16 41, e-mail: biuro@fundacjakeja.org.pl.
 

Dodaj komentarz

Uwaga, komentarz pojawi się na liście dopiero po uzyskaniu akceptacji moderatora | regulamin

Komentarze

brak komentarzy

Prawy panel

Wspierają nas