24 medale. Polski rekordzista
Sześciokrotny paraolimpijczyk, chorąży z Sydney 2000, rekordzista wśród polskich paraolimpijczyków pod względem zdobytych medali Arkadiusz Pawłowski zaczynał w czasach, gdy sport paraolimpijski dopiero przecierał szlaki. Treningi, wyjazdy, starty w niczym nie przypominały dzisiejszej rzeczywistości. Mimo to, nikomu nie udało się tyle osiągnąć na basenie. Utytułowany pływak nieczęsto daje się namówić na wspomnienia. Uważa, że lepiej patrzeć w przyszłość. Dla nas zrobił wyjątek.
Ilona Berezowska: Policzmy Pana medale. W każdym źródle jest inna liczba. IPC podaje ich zaledwie 18, Wikipedia mówi o 24. Przyjmujemy, że było ich 24?
Arkadiusz Pawłowski: Możemy tak przyjąć. Szczerze mówiąc, po tylu latach nie przywiązuję już wagi do tego. Coś tam oczywiście zdobyłem, ale nawet nie jestem w stanie usiąść i ich wszystkich policzyć. Część medali oddałem do Muzeum Sportu, część mam na strychu, część jeszcze gdzie indziej. Nigdy nie było tak, żebym wziął i policzył to wszystko, co zdobyłem na paraolimpiadach. Uważam, że to nie jest aż tak bardzo istotne. Może tylko w jakichś tam statystykach. W IPC podali tylko te indywidualne.
Polio zdiagnozowano u Pana, zanim skończył Pan rok. Całe życie funkcjonował Pan jako osoba z niepełnosprawnością, a mimo to koniecznie chciał Pan zdawać na AWF. Skąd taki pomysł?
Rzeczywiście, był taki pomysł. Jak byłem młody, wydawało mi się, że ze swoim doświadczeniem w dziedzinie sportu osób niepełnosprawnych umiem to przekazać innym. Stąd próby dostania się na AWF, ale wszystko się rozbiło o ludzi, którzy nie bardzo we mnie wierzyli. Mam wrażenie, że teraz nie ma już takich problemów. Wtedy musieliby mi trochę pójść na rękę i np. zaproponować indywidualny tok studiów. Z niektórych zaliczeń sportowych musiałbym być zwolniony z racji swojej niepełnosprawności.
Na AWF chciał Pan zdawać już jako instruktor pływania, ale to nie od pływania, a od koszykówki zaczął Pan karierę sportową. Dlaczego?
Byłem młody i wydawało mi się, że koszykówka to fajna gra zespołowa. I tak było, ale do czasu. Zawsze starałem się to, co robiłem w sporcie, robić dobrze i dawać z siebie dużo, a w grach zespołowych bywa tak, że nie cały zespół daje z siebie wszystko. W pojedynkę nikt nic nie osiągnie w drużynie.
A jak Pan trafił do tej drużyny? Skąd Pan wiedział o sporcie osób z niepełnosprawnością?
Pierwszym krokiem była rehabilitacja, wyjazdy do sanatoriów i na kolonie. Na jednej z takich kolonii dla dzieci niepełnosprawnych był instruktor, który stwierdził, że mam długie ręce i mógłbym potrenować koszykówkę na wózkach. Powiedział, żebym się zgłosił do Startu. Zacząłem tam trenować, parę lat wyjeżdżałem z nimi na zawody, ale tak jak mówiłem, koszykówka to gra zespołowa, wymagająca poświęcenia całej drużyny. Tego nie było i to mnie zniechęciło. Następnie niejaki Maciej Skupniewski powiedział, że może bym spróbował pływania, bo pływanie to dość indywidualna dyscyplina, gdzie jak coś nie wyjdzie, to mogę mieć pretensje do sobie. Tak też się stało, zacząłem pływać.
Szybko Pan trafił do kadry?
Nie. To trochę trwało, bo po drodze miałem wzloty i upadki, jak w każdym sporcie. Nabawiłem się kontuzji, pękł mi bębenek w uchu. Wyeliminowało mnie to na pewien czas z basenu, a w konsekwencji straciłem pierwszą możliwość udziału w paraolimpiadzie. Przeszedłem przez całą ścieżkę przygotowania paraolimpijskiego, ale do Toronto nie pojechałem.
Zadebiutował Pan na paraolimpiadzie w Arnhem w 1980 r.? Wtedy jeszcze nie było minimów do zrobienia, według jakich kryteriów trafił Pan do reprezentacji?
Brałem udział w różnych zgrupowaniach pływackich już przed Toronto. W jakiś sposób funkcjonowałem i istniałem w sekcji pływania. Mistrzostwa Polki wyłaniały zawodników, których można było wysłać dalej, ale rzeczywiście nie było rankingu światowego. Decydowali trenerzy, kadra trenerska, która stawiała na zawodnika. Zastanawiała się, sprawdzi się taka osoba czy nie? Dawano wtedy szanse zawodnikom.
Czy przed Arnhem startował Pan zagranicą?
W 1973 r., jeszcze jako koszykarz, byłem w Belgii. Jako pływak odwiedzałem kraje demoludów, ale Arnhem było pierwsze pod względem osiągnięć sportowych.
Porównajmy Arnhem z Tokio. Obecnie zawodnicy wyjeżdżają w oficjalnych strojach, specjalnie zaprojektowanych na tę okazję. Odbierają nominacje od prezydenta, mają zaawansowany technologicznie sprzęt i mogą liczyć na transmisje w telewizji. W Arnhem tak zapewne nie było?
Trzeba przyznać, że na pewno nie było tak jak teraz, ale wszystko wynika z transformacji ustrojowej, jaka nastąpiła w naszym kraju. W tamtych czasach wszystko było nowe. W sporcie paraolimpijskim stawialiśmy pierwsze kroki. Główną rolę pełniła partia. Dawała przyzwolenie albo nie dawała przyzwolenia. Zawsze też wszystko rozbijało się o fundusze. Sport paraolimpijski nie był też tematem medialnym. Praktycznie byliśmy prekursorami i przecieraliśmy te ścieżki paraolimpijskie własnym zaangażowaniem i ambicją. Trzeba wziąć pod uwagę, że w tamtych czasach nie było takich udogodnień jak teraz. Dzisiaj jest internet, media społecznościowe, telefony komórkowe. Ludzie kontaktowali się wtedy w inny sposób. Nie było takich możliwości jak teraz. Np. jak wyjeżdżaliśmy na pierwsze zawody, pobieraliśmy sprzęt w postaci dresu od klubu. Po zakończonych zawodach ten dres trzeba było oddać do magazynu i podpisać, że się go oddaje w stanie nienaruszonym. Takie były wtedy czasy, ale człowiek był młody, nie myślał takimi kategoriami. Teraz sportowcy niepełnosprawni, może nie wszyscy, ale większość z nich stawia pytanie: „co ja z tego będę miał?”. My w tamtym czasie nic z tego nie mieliśmy. Były różne sytuacje, które teraz mogą już być śmieszne. Np. zwrot kosztów za dojazdy na treningi odbywał się w ten sposób, że musieliśmy zbierać bilety tramwajowe czy autobusowe. Na koniec miesiąca naklejałem je na kartkę i zdawałem raport, że w danym miesiącu zużyłem 20 biletów, żeby dojechać na treningi. Wtedy klub raczył mi zwrócić tę sumę, którą wydałem na dojazdy. Teraz nikt by mi w to nie uwierzył, ale tak było. Nie narzekam z tego powodu, nie użalam i nie uskarżam się.
Stypendiów sportowych też nie było. Czy z tego sportu można było żyć?
Nie było oczywiście żadnych finansowych rzeczy. Nie brano tego pod uwagę. Jedyną nagrodą była możliwość wyjazdu na Zachód. W tamtych czasach to było coś. Nie każdy mógł dostać paszport. W pewnym sensie to, że mieszkałem w Warszawie, było dla mnie dużym plusem. Paszporty zawodników z całej Polski były w Centralnym Ośrodku Sportu. Bywało tak, że zawodnik przykładowo z Wrocławia nie dostał na czas paszportu. I co? Bilety wykupione, miejsce zarezerwowane, to wtedy jeden telefon i Pawłowski ma wcześniej paszport, to może jechać, bo jest pod ręką. Koledzy nie jechali, bo nie dostali paszportu, więc żeby miejsce się nie zmarnowało, wysyłano mnie. Takie były początki i to mnie nakręcało do tego, żeby być coraz lepszym w tym, co zrobiłem. Rzeczywiście, z biegiem czasu w sporcie osób niepełnosprawnych osiągnąłem wszystko, co było możliwe do osiągnięcia.
W Arnhem jeszcze nie było wioski paraolimpijskiej? Jak to wyglądało od strony organizacyjnej? Co Pana tam zaskoczyło?
Wywodziliśmy się z obozu socjalistycznego, komunistycznego. Dużo rzeczy widziałem wtedy po raz pierwszy i były one dla nas zaskoczeniem. Przede wszystkim wspaniała organizacja, przystosowany transport dla osób niepełnosprawnych, podnośniki. Czegoś takiego w Polsce nie było. Człowiek nie spotykał się też z taką ofertą jedzenia, w sensie bufetu na stołówce w dowolnych ilościach. Kolejne zaskoczenie to owoce: mango, kiwi. Zastanawiałem się, czy są jadalne. Nie wiem, czy w Polsce w latach 70. czy 80. takie owoce mogły być. Byliśmy zakwaterowani w koszarach wojskowych armii holenderskiej. Codziennie byliśmy dowożeni na obiekty sportowe, które były przystosowane dla osób niepełnosprawnych. Nie było żadnych barier. Całe społeczeństwo holenderskie żyło tą sprawą. Jeszcze gdy jeździłem na zawody do Stoke Mandeville, w połowie lat 70., Holendrzy prowadzili wielką akcję, której celem było zorganizowanie paraolimpiady. Moskwa zrezygnowała z organizacji twierdząc, że nie ma u nich zawodników niepełnosprawnych. Znajomi z Holandii mówili, że organizatorzy zgromadzili na to wydarzenie już tyle pieniędzy, że musi być wspaniale. I było. Jedynym minusem była pogoda. Pamiętam, że było zimno.
A jak wyglądała pływalnia? Pana zawody?
Wszystko w myśl przepisów pływackich, sędziowie, pomiar elektroniczny, basen 50 metrów – olimpijski wymiar.
Polskiej reprezentacji nieźle szło w Arnhem, prawda?
Mieliśmy wtedy rzeczywiście dużą grupę zawodników. Holandia była blisko, co oznaczało mniejsze koszty wysłania reprezentacji. Duża w tym zasługa spółdzielczości pracy, która dość prężnie działała i dawała finanse. Sportowo codziennie mieliśmy odprawy. Trener kazał nam raportować wyniki. Wszystko sumowaliśmy i wyszło, że wygraliśmy tę paraolimpiadę. Holendrzy, nie wiem dlaczego, powiedzieli, że jednak Amerykanie mieli lepszy bilans medalowy i że to Amerykanie wygrali paraolimpiadę w Holandii. Do końca nie wiem, jak było. Zbierałem wtedy wszystkie periodyki, jakieś zestawiania. Może kiedyś jeszcze policzę, jak to faktycznie było.
Ale Pana medale były bezsporne. Pamięta Pan ten pierwszy?
Były były! Złote, srebrne, brązowe, ale naprawdę nie zastanawiałem się wtedy nad nimi, nie liczyłem. One nie były najważniejsze. Jestem praktycznie niepełnosprawny od urodzenia. Byłem młody. Koledzy szli na boisko, w piłkę grali, biegali, a ja nie mogłem. W jakiś sposób tę swoją energię, ten testosteron musiałem wyzwolić. Chciałem być w jakiś sposób aktywny, coś robić. Sport, pływanie było odpowiedzią na tę potrzebę.
Ceremonia medalowa wyglądała wtedy trochę inaczej. W Holandii jeszcze nie grano hymnów?
Ceremonia odbywała się na tej zasadzie, że było trzech żołnierzy, którzy na waltorniach odgrywali kawałek muzyczny i były wręczane medale. Była wciągana flaga danego państwa, które zdobyło medal, ale rzeczywiście hymnów jeszcze nie było. Po raz pierwszy hymn został wprowadzony w Barcelonie i wtedy była pełna oprawa ceremonii wręczenia medali paraolimpijskich.
W Barcelonie nie usłyszeliśmy hymnu po Pana startach.
Akurat nie. Tam zdobyłem brąz. W Barcelonie ciągle testowano zmniejszanie grup startowych, łączyli klasy niepełnosprawności razem. Trafiłem do wyższej grupy i żeby było śmieszniej zrobiłem tam wynik, który mi przyniósł brąz, a później taki sam wynik został uznany za rekord świata w grupie niższej, do której w końcu trafiłem. Miałem po prostu pecha.
My już w Barcelonie, ale po drodze była jeszcze Atlanta. No i był Seul. Pana pierwszy wyjazd do Azji?
Tak, Seul był pierwszym wyjazdem, takim fajnym. To była dla mnie duża egzotyka. Wszystko było inne niż w Europie. Dla Koreańczyków też byliśmy czymś nowym. Wielu z nich robiło sobie z nami zdjęcia. Na zawody przyprowadzono dzieci w wieku przedszkolnym powiązane sznurkiem, żeby się nie pogubiły. Miały okazję oswajać się z wózkiem, niepełnosprawnością. Koreańczycy wykonali świetną edukacyjną robotę. Wzbudzaliśmy zainteresowanie wśród dzieci. Oprócz tego przychodziło bardzo dużo kibiców. Myślę, że to u nich zaprocentowało i później osoby niepełnosprawne nie musiały walczyć o normalne traktowanie.
A jak było z normalnym traktowaniem w zakresie emerytury sportowej, pieniędzy za medale i innych gratyfikacji?
Wtedy tego nie było. Moje pokolenie, moi koledzy walczyli o wszystkie przywileje, które mają teraz osoby niepełnosprawne. Zaczynaliśmy od tego, żeby były zwroty finansowe, żeby było takie samo wyposażenie ekipy olimpijskiej, jak i paraolimpijskiej, żeby to, co robimy było doceniane przez nasze państwo. Udało nam się wywalczyć, że dostawaliśmy medale z Głównego Komitetu Kultury Fizycznej. Po pewnym czasie państwo nas doceniło i zaczęło przyznawać wyróżnienia i ordery. Mam np. i Krzyż Zasługi, i Order Kawalerski. W jakiś sposób to, co zrobiłem na polu sportowym, zostało docenione. Nie mówię tu jednak o pieniądzach.
Start w Seulu dostarczył Panu jeszcze jednego powodu do zadowolenia. W 1988 r. w Plebiscycie „Przeglądu Sportowego” nie było jeszcze kategorii „Sportowiec roku z niepełnosprawnością”, ale Panu przyznano Czempiona.
Rzeczywiście, po powrocie z Seulu i kilku wywiadach zostałem zaproszony na Bal Mistrzów i uhonorowany jako Sportowa Indywidualność Roku. Wtedy to była nowość, coś niespotykanego. W jakiś sposób przetarłem szlak dla przyszłych mistrzów paraolimpijskich. Na tym balu spotkałem panią Jolantę Kwaśniewską. Nie reprezentuję żadnej opcji politycznej. To wspaniała kobieta, która czuła temat. Mimo że byliśmy na początku drogi, już jako Pierwsza Dama przyjechała w Atlancie do wioski paraolimpijskiej, żeby się z nami spotkać. Było dla mnie wielkim szokiem, że poznała mnie, pamiętała mnie z tego balu i rozmawiała ze mną jak z normalnym człowiekiem. Nie zawsze tak jest. Większość polityków woli sobie zrobić zdjęcie z osobą niepełnosprawną, żeby było widać jego i daną osobę. To takie interesowne, ale mnie to nie przeszkadzało i cieszyłem się, że mogliśmy w tym uczestniczyć. Będę się chwalił, ale miałem możliwość rozmawiania z księciem Karolem, a król Szwecji wręczał mi medal. Robiłem zdjęcie królowej Beatrycze. Nie wiem, czy w ogóle o tym opowiadać...
Ależ oczywiście, że opowiadać. Jak to było z tą królową i księciem Karolem?
Przyjechała do wioski paraolimpijskiej. Na naszej stołówce była oblegana przez fotoreporterów. Nie mieliśmy w ogóle możliwości, żeby się dopchać i chociaż zobaczyć ją z bliska. Obok królowej stała taka dama dworu, która w pewnym momencie zapytała, czy zdążyłem zrobić sobie zdjęcie. Zgodnie z prawdą stwierdziłem, że nie było na to szans. Wtedy ona powiedziała prasie, że ich czas minął i zaprosiła mnie bliżej, żebym sobie to zdjęcie zrobił. Byłem w szoku. Teraz królowie, koronowane głowy otwierają normalnie igrzyska. W tamtych czasach to była dla mnie duża sprawa. Zamieniłem kilka słów z księciem. Podchodził do każdej ekipy. Pytał, co i jak, i czy ktoś mówi po angielsku. „A to w Polsce uczą angielskiego?” – zapytał. Odpowiedziałem: „Wasza wysokość, nie tylko rosyjskiego uczą w Polsce”. Zaczął się śmiać.
Startował Pan na sześciu igrzyskach paraolimpijskich. Z każdej wrócił Pan z medalem. Spójrzmy, jak się w tym czasie zmieniła paraolimpiada. Która wioska paraolimpijska była najgorsza?
Chyba w Stoke Mandeville, ale to dlatego, że organizacyjnie w ostatniej chwili przejęli pałeczkę po Amerykanach. Amerykanie stwierdzili, że nie są w stanie podołać. Zawody w 1984 r. miały się odbyć w Illinois, w Chicago, ale stwierdzili, że nie są w stanie zapewnić transportu, wyżywienia tak dużej grupie. Zadeklarowali, że podejmą się tylko zorganizowania zawodów dla amputantów i one w końcu odbyły się w Nowym Jorku, a całą resztę przejęło Stoke Mandeville i starali się, jak mogli. Teraz, z perspektywy lat, jak pomyślę, że człowiek trenował nieraz na takich obiektach, na takie zgrupowania jeździł, że w ogóle po dwóch dniach czy po pierwszym dniu powinien powiedzieć, że nigdy w życiu nie wejdzie do takiego basenu, albo nie będzie trenował. Pamiętam zgrupowanie, na którym byłem zakwaterowany przy basenie czy łaźni, ale nie chcę narzekać. Było, minęło. Teraz bardzo się zmieniło. Dopuszczono nas np. do Centralnych Ośrodków Przygotowań Olimpijskich. Przykładowo, kadra pływacka pojechała do Hiszpanii, do Sierra Nevada, co w tamtych czasach było dla mnie i dla nas wszystkich utopią. Jak to? Na zgrupowanie pojechać do Hiszpanii? Wysokogórskie zgrupowanie jakieś? Niemożliwe, a teraz można.
Co się zmieniło między Holandią a Australią w sposobie, w jaki było rozgrywane pływanie?
Przede wszystkim zdecydowanie podniósł się poziom. Jest to traktowane w sposób perfekcyjny. Przygotowania, reguły gry, przepisy pływania są przestrzegane. Wszelkie niedociągnięcia, jakie są spowodowane przez zawodnika, są równoznaczne z dyskwalifikacją. Nie ma żadnego pobłażania, że niepełnosprawny, to niech sobie pływa. Jeden przykład podam. W Stoke Mandeville była sztafeta, w której żeśmy płynęli. Sztafeta polega na tym, że startuje czterech zawodników. Kończyłem tę sztafetę na pierwszym miejscu, jeden z moich kolegów w euforii radości, że wygraliśmy, skoczył do wody w momencie, kiedy jeszcze nie zakończyły się inne biegi na pozostałych torach i zostaliśmy zdyskwalifikowani. Mieliśmy rekord świata, złoty medal i straciliśmy to. To jest dowód na to, że nikt nie przymyka oka, tylko konsekwentnie pilnuje. Jak zostały złamane przepisy, niestety trzeba ponieść konsekwencje.
Bardzo się zmieniły te przepisy?
Przepisy są dostosowane do możliwości zawodników niepełnosprawnych. Wiadomo, że jak ktoś jest niepełnosprawny, np. nie ma obydwu rąk, to nie może się złapać na słupku przy starcie. Musi mieć jakiś inny sposób – albo trzyma jakiś sznurek w zębach, który w momencie startu puszcza, albo trener przykładowo trzyma go za nogi, on leży na wodzie i w momencie, kiedy jest komenda na start, wtedy trener go puszcza. Cała pozostała otoczka stylu, odbicia, dotknięcia ściany, nawrotu, wszystko jest takie samo, jak u osób pełnosprawnych.
A jak ze sprzętem? Czy pływacy z niepełnosprawnością też mieli kłopoty z rozmiarem czepka czy strojami typu „skóra rekina”?
Śledziliśmy wszystkie nowinki, jakie się pojawiały w pływaniu. Rzeczywiście próbowaliśmy skórę rekina, ale to był krótki okres. Gdy te stroje zostały zabronione, my również z nich zrezygnowaliśmy. Przestrzegaliśmy przepisów.
Starty, medale, zgrupowania, treningi. Kiedy pan zdążył zdobyć zawód i podjąć pracę? I jeszcze pogodzić później pracę technika dentystycznego z uprawianiem sportu na tym poziomie?
To się wszystko działo równolegle. Była szkoła, były treningi i była praca. Tak naprawdę to, że tak długo udawało mi się ciągnąć i zdobywać te medale, to jest zasługa mojej żony. Bez niej by mi się to wszytko na pewno nie udało i nie byłoby możliwe. W wielu momentach, np. w wychowaniu mojego syna, praktycznie w wielu dziedzinach wyręczała mnie. W wielu momentach nawet nie mogłem jej pomóc tak, jakbym chciał, bo jak było zgrupowanie, to ona sama zostawała i praktycznie gdyby nie ona, to nie byłoby takiej możliwości, żebym coś osiągnął.
Jednak treningi z pracą musiał Pan jakoś pogodzić.
Dzisiaj, z tego, co wiem, zawodnik ma stypendium i nie musi pracować. Za moich czasów tego nie było. Nie było takich stypendiów, nie było takich możliwości. Trzeba było pracować, żeby mieć pieniądze na życie i trzeba było trenować, żeby były te wyniki. Wszytko, co robiłem było na zasadzie entuzjazmu i braku wyrachowania. Nie pytałem, co ja z tego będę miał. Była wtedy grupa zawodników w Warszawie, którzy entuzjastycznie podchodzili do tego, co robili. Jeden drugiego mobilizował, zachęcał do tego, żeby trenować, spotykać się i to przyniosło efekty. Ważna w tym wszystkim była też kadra trenerska, bo bez naprawdę dobrych trenerów na pewno nie byłoby takich wyników. Dobrze wspominam swojego trenera, pana Zygmunta Wielińskiego. To historia polskiego pływania. Trenował najróżniejszych polskich zawodników pełnosprawnych, którzy odnosili sukcesy. Zygmunt potrafił na treningu ułożyć indywidualny plan każdemu. Jak nas było 15 zawodników, to potrafił nas zadysponować tak, że każdy miał zadany jakiś plan ćwiczeń. Uważam, że to jest super sprawa. Wiadomo, że każdy z nas ma inne możliwości fizyczne. Jeden wymaga dłuższego dystansu do treningu, drugi jakichś innych ćwiczeń. Zygmunt mi kiedyś powiedział, że nie sztuką jest być trenerem w sekcji pływania młodzików, gdzie masz 20-30 zawodników na basenie i jak zadasz im duże obciążenia, to 29 zostanie zarżniętych. Nigdy nie trenowałem ponad miarę i to przyniosło wyniki. Trenera Zygmunta wspominam z rozrzewnieniem i nostalgią, to był wspaniały człowiek.
Nie chciał Pan pójść w tę stronę i też zostać trenerem?
Chciałem. Robiłem kurs sędziego pływania, kurs instruktora pływania, ale trzeba być realistą. Bardzo trudno wśród zawodników, z którymi się pływało, nagle zostać ich trenerem. Bo raz, że jest stopa koleżeńska, trudno sobie założyć jakiś plan treningowy i próbować go zrealizować na zasadzie wyegzekwowania. Nie chciałem tego, jestem cholerykiem i bym tego nie wytrzymał.
Czy te treningi robiliście na basenie wynajętym tylko dla Was? Baseny były dostępne?
To, co się zmieniło od tamtej pory, to na pewno dostęp do basenu. W tamtych czasach budowali baseny, które były niewymiarowe. Robili tak dlatego, żeby się nie mogły na nich odbywać zawody. Przykładowo chodziliśmy na treningi na basen, który miał chyba 20 m i 50 cm. Liczba basenów była ograniczona, a o żadnej wyłączności nie było mowy. Jak nam udostępniono jeden tor, to i tak już było super. A jeszcze ludzie mieli pretensje, że nie pozwala im się pływać, bo ktoś im wodę miesza. W godzinach porannych mogliśmy chodzić na kryty basen Legii. Odbywało się to tak, że na jednym torze 50-metrowym pływał pan pułkownik i patrzył, co my robimy. Był zniesmaczony, że wpuścili nas na basen i falę mu robimy. Dużo takich śmiesznych historii mógłbym opowiadać.
Proszę się nie wahać. Chętnie posłucham.
Dam Pani taki przykład ze Stoke Mandeville. To się działo na treningu i żałowałem wtedy tylko, że nie miałem aparatu. Trudno sobie jest to sobie wyobrazić. Jest ekipa RPA. Dwóch lekkoatletów, obaj na wózkach. Jeden czarnoskóry, drugi biały. Obaj to kulomioci. Z tym że tak: biały pcha kulą, a obok niego stoi czarnoskóry asystent i ze ściereczką mu podaje kulę, którą on pchnął. Natomiast czarnoskóry kolega z reprezentacji na wózku ma też kulę, z tym że do kuli jest dospawane oczko, na tym oczku jest założony sznurek i po pchnięciu kulą ten zawodnik ściąga tę kulę sznureczkiem do siebie.
Trudno uwierzyć. Polska protestowała w Toronto przeciwko polityce apartheidu.
To też jest długa historia. Protestowaliśmy i w Mandeville, i w Toronto, ale ekipa kierownicza tak się starała robić, żeby każdy zdążył wystartować, zdobyć medal, a potem żeby w papierach odnotowano, że solidaryzujemy się z innymi krajami i wycofujemy się z zawodów. Ale ponieważ mamy wykupiony bilet powrotny za dwa tygodnie, to jednak zostajemy na miejscu na koszt organizatorów i czekamy na wylot. W Toronto z kolei w ogóle nie było wiadomo, czy tam doleci ekipa. Zawodnicy siedzieli w samolocie, a decydenci jeszcze się zastanawiali, czy ich wypuścić z kraju.
A zdarzyło się, że ktoś nie wrócił?
Tak, zdarzyło się, np. właśnie tak zrobiła jedna z dziewczyn, które poleciały do Toronto. Żeby było śmieszniej, spotkaliśmy ją później w Holandii i nasze kierownictwo zabroniło nam z nią rozmawiać. Był też taki przypadek, że bodaj lekkoatleta poszedł do jakiejś ekipy, nieprzychylnej naszemu państwu i musiał się grubo na apelu tłumaczyć, dlaczego on tam poszedł i o czym z nimi rozmawiał. Wtedy nas to śmieszyło. Ale miałem tylko 17 lat.
Będzie pan śledził igrzyska w Tokio?
Tak, oczywiście. Tylko współczuję tym zawodnikom. To nie będzie to, co ja przeżyłem na paraolimpiadach. Tam ważna jest możliwość spotykania się z ludźmi. Przede wszystkim wspaniałe zawsze są otwarcia, to jest rzecz nie do opisania i do przekazania. Co innego, jak się ogląda w telewizji, a co innego, jak się bezpośrednio w tym wszystkim uczestniczy. Ludzie, światła, atmosfera. Szkoda mi, że zawodnicy w Tokio nie będą mogli spędzać razem czasu i mają ograniczony czas pobytu w wiosce po starcie. Stracą też możliwość zwiedzania i poznania tego kraju.
Co pan robił po 2000 r.? Dlaczego zrezygnował Pan ze sportu?
Wypaliłem się. Człowiek może się wypalić we wszystkim. Ja się akurat w tym pływaniu wypaliłem. Trzeba było odejść w sławie. Co nie znaczy, że nie ciągnęło mnie w jakiś sposób do sportu osób niepełnosprawnych. Próbowałem namówić parę osób do curlingu, ale znowu, jak wspominałem na samym początku, mój indywidualizm spowodował, że nie wytrwałem do końca i sekcja też nie wytrwała. Do curlingu potrzebne są cztery osoby, które muszą się zgrać. Nie zawsze wszystkim osobom pasowało. Doszły jeszcze kwestie lodowiska i różnych obwarowań, tego typu np. że musi być w ekipie dziewczyna, a kobiety jakoś nie garnęły się do tej dyscypliny aż tak bardzo. I to umarło śmiercią naturalną. Później próbowałem różnych zajęć, np. tenisa na wózku, żeby się ruszać. Teraz nic nie robię. Słucham, co się dzieje, oglądam telewizję. Podziwiam, co robią sportowcy niepełnosprawni, czytam, jakie są teraz możliwości. Sportowcy są Twitterze, Facebooku. Jest strona Polskiego Komitetu Paraolimpijskiego w internecie, jest Start. Są możliwości, żeby się zaprezentować. Gdy startowałem, każdy artykuł, jaki był, moja mama z gazety wycinała, jak coś napisali o nas, bo to było niespotykane, a i tak było to możliwe dzięki temu, że jeden z redaktorów, Janusz Pindera, sam był niepełnosprawny.
Czy telewizja zaprosiła Pana jako eksperta do transmisji z Tokio?
Nawet bym nie chciał. Nie jestem tak wizualny i tak elokwentny, żebym się mógł wypowiadać. Poza tym zmieniają się przepisy, reguły i sytuacje. To trzeba byłoby śledzić, a być w studiu na tej zasadzie, żeby wspominać, to też nie bardzo. Trzeba iść do przodu.
Najnowsze informacje z Igrzysk Paraolimpijskich w Tokio w specjalnej zakładce Niepelnosprawni.pl/tokio, a także na naszych profilach na Facebooku i Twitterze. Na miejscu jest korespondentka Integracji, Ilona Berezowska.
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz