Piotr i Przyjaciele
„Piotr i Przyjaciele” to zbiór rozmów, anegdot, refleksji i zdjęć osób związanych życiowo, zawodowo, towarzysko, społecznie i biznesowo z Piotrem Pawłowskim (1966-2018). Nowa publikacja Integracji o swoim założycielu jest unikatowym pomnikiem wybitnego człowieka, który skutecznie zmieniał Polskę i Polaków i miał ogromny wpływ na rzeczywistość dotyczącą nie tylko ludzi z niepełnosprawnością i ich otoczenia. To hołd złożony człowiekowi, który żył wśród ludzi i dla ludzi. Wyjątkowemu i niezapomnianemu.
Wspomnienia prezentowane są:
- alfabetycznie (prawie...)
- opatrzone unikatowymi fotografiami i grafikami
- uzupełnione notkami o autorach
- wzbogacone kalendarium 25-lecia Integracji
- w tonie żartobliwym lub poważnym
- jako bardzo osobiste albo oficjalne
- szczerze, odważnie, niebanalnie
- bez cenzury.
Piotra Pawłowskiego pokazujemy jako:
- pasjonata życia
- czułego i troskliwego męża i syna
- oddanego i lojalnego przyjaciela
- wymagającego szefa i partnera
- obserwatora i komentatora rzeczywistości
- kreatora idei, wydarzeń i kampanii
- mentora i motywatora
- towarzysza zabaw, żartów i przygód
- konesera wina, dobrej kuchni i stylu
- artystę malującego ustami...
Wspomnienia o Piotrze
Wśród autorów wspomnień w książce „Piotr i Przyjaciele” są m.in.: żona, rodzice, rodzina, przyjaciółki i przyjaciele, partnerzy z różnych środowisk, organizacji, firm, instytucji i mediów, artyści, dziennikarze i duchowni, byli i obecni współpracownicy.
Poniżej publikujemy wspomnienia Agnieszki Kręglickiej, przyjaciółki i współwłaścicielki kilku restauracji w Warszawie oraz Zbigniewa Grabowskiego, pierwszego kierowcy w Integracji i kolegi jeszcze z czasów studenckich.
Agnieszka Kręglicka: zawsze chciało mu się chcieć
Unosiliście się kiedyś nad ziemią? – pyta Piotr Kajetana i Tonię, którzy mają 4 i 6 lat i patrzą na niego zaskoczeni.
Wychodzimy razem na ulicę, żegnając się po kolacji w Chianti przy ul. Foksal. Ewa otwiera tylne drzwi samochodu, a Piotr zaprasza nasze dzieci, by trzymając się wózka, weszły z nim na platformę, po której on wjeżdża do auta. Uruchamia podnośnik i powolutku razem odrywają się od ziemi. Dzieci się śmieją, ale super!
- Jeszcze, jeszcze, możemy jeszcze?! To fajniejsze niż deser!
***
Zawsze spotykaliśmy się przy stole. Lubiliśmy pić razem wino, wtedy łatwo o beztroskę, lekkie tematy, zwykłą paplaninę. Spędzaliśmy czas rozrywkowo, próbowaliśmy butelek przywiezionych z podróży, omawialiśmy nowe wegetariańskie pomysły kulinarne, śmialiśmy się i upijaliśmy. Piotr lubił, gdy latem na ulice wylegały ogródki, mógł bez przeszkód wjechać do każdej knajpy.
Uwielbiał dobre jedzenie, doceniał kunszt kucharzy, cieszył się wizytami w restauracjach. Jednym z przesłań Integracji było to, by ludzie z niepełnosprawnościami nie zamykali się w domach, by świat był dla nich dostępny, a przyjemności bywania w restauracji nie ograniczały ani niedogodności architektoniczne, ani onieśmielenie.
W czasie jednej z jego wizyt uświadomiliśmy sobie, że skrępowanie wcale nie dotyczy gości. To kelnerzy, którzy obsługują osoby z niepełnosprawnością, bywają zakłopotani. Piotr zaczął przyjeżdżać na nasze wewnętrzne szkolenia, przełamywał lody, oswajał, rozśmieszał, nie pouczał. Był świetnym, cierpliwym trenerem. A na koniec zapowiadał, że wpadnie sprawdzić, jak im idzie. I wpadał. Kelnerzy w restauracjach się zmieniają. Piotr przyjeżdżał na kolejne edycje, a ostatni cykl szkoleń wsparł krótkimi filmami instruktażowymi, które wyprodukowała Integracja. Teraz zauważam, że realizował swoją misję nawet podczas naszych błahych rozmów.
Piotr Pawłowski z Piotrem Todysem i Hubertem Urbańskim
***
Poznaliśmy się przy organizacji pierwszej Wielkiej Gali Integracji. Piotrek Todys, mój bliski kolega z czasów licealnych, który budował Integrację z Pawłowskim, zadzwonił, że jest sprawa: trzeba zorganizować przyjęcie, by po części oficjalnej móc się spotkać i podziękować wielu osobom wspierającym pismo. Nie ma budżetu, ale lokalizacja megaprestiżowa – warszawska Filharmonia. Tego nie da się zrobić w pojedynkę, na personel nie było kasy, a chłopcy (mieliśmy wtedy po dwadzieścia parę lat) byli równie entuzjastyczni jak narwani. I gdy gala już trwała, a ja z mężem ustawialiśmy pospiesznie bufety, jak wróżki w bajce o Królewnie Śnieżce zjawiły się mama Piotrka i jego ciotki. Zakasały rękawy, sprawnie ułożyły przekąski na półmiskach, udekorowały, ustawiły na bufetach... i w tym momencie zaczęli napływać goście. Zdążyliśmy. Zrobiliśmy tych gal razem sporo.
Piotr na nich nigdy nic nie jadł, ledwo mógł sięgnąć po wodę, bo nieustannie zajmował się gośćmi, czarował sponsorów, witał przyjaciół, udzielał wywiadów. Gdy po czasie omawialiśmy wydarzenie: co poszło dobrze, a co poprawić w następnym roku, zawsze ustalaliśmy, że byłoby wskazane, by wreszcie czegoś spróbował na swojej imprezie.
***
Lubiłam, gdy nazywał niepełnosprawnych „kulawymi”, zdejmowało to odium poprawności, pozwalało się zbliżyć, ośmielało. Piotr szybko skracał dystans, żartował, również z siebie. Opowiadał, że mimo iż ich nie zużywa, to potrzebuje kupować nowe buty. Nie chciał być kulawym w niemodnych butach. Zawsze był świetnie ubrany, nawet wystylizowany, z fularem albo idealnie dobraną poszetką, w adekwatnym garniturze.
Dwudniowy zarost – nigdy w życiu! To było imponujące. Tak jakby zawsze chciało mu się chcieć.
Zbigniew Grabowski: szalone podróże
Piotra Pawłowskiego poznałem w 1991 roku na spotkaniach prężnie wówczas działającego duszpasterstwa akademickiego przy kościele św. Zygmunta na warszawskich Bielanach. Wokół duszpasterstwa zgromadzonych było dużo osób z niepełnosprawnościami. Była to dla nas ważna aktywność, którą zaszczepił duszpasterz ks. Władysław Duda. Razem z osobami z niepełnosprawnościami wyjeżdżaliśmy na turnusy rekolekcyjne do ośrodka w Łaźniewie, organizowaliśmy imprezy sylwestrowe, mniej więcej raz w miesiącu spotykaliśmy się wszyscy na wspólnej mszy świętej.
Cyklicznie w naszym kościele odbywały się modlitwy w duchu Taizé, w których uczestniczył Piotr. Mieszkał na Bródnie, więc gdy była taka potrzeba, często organizowałem transport. Najczęściej korzystaliśmy z „bardzo wysokopodłogowego” autobusu miejskiego, czyli ikarusa, a niekiedy z wysłużonego volkswagena „garbusa” (nie wiem, czy wypada używać takiego określenia, ale kiedyś była to popularna nazwa), którego właścicielem był ksiądz Duda. Można się domyślić, że ćwierć wieku temu było zdecydowanie więcej barier architektonicznych, a transport publiczny nie był w ogóle dostosowany do potrzeb osób z niepełnosprawnościami.
Tak się zaczęło nasze podróżowanie.
Piotr Pawłowski ze znajomymi w Rzymie
Kolejne wyzwanie, to objazdówka po Francji zorganizowana przez wspomniane duszpasterstwo akademickie we wrześniu 1991 roku. Docelowo jechaliśmy do Taizé. To było prawdziwe szaleństwo. Autokar popsuł się już we Wrocławiu. Nie wpuszczono nas na polsko-niemieckiej granicy, bo wieźliśmy własne jedzenie dla ponad 40 osób. Z tego powodu ukryliśmy prowiant i dzięki temu udało się wjechać do Niemiec od strony Czechosłowacji. Piotr siedział w autokarze na zwykłym fotelu, bez pasów, bez żadnych udogodnień. Każde przyspieszenie, hamowanie, zakręt wymagały od niego czujności. Na postojach razem z kolegami przenosiliśmy Piotra na wózek. To było na pewno duże wyzwanie dla Piotra, ale dzielnie to znosił. Zwiedziliśmy mnóstwo miast, w tym oczywiście piękny Paryż. Piotr zauważał, że wiele miejsc było już dostosowanych do poruszania się osób z niepełnosprawnościami, ale były też takie, które wymagały zmian.
W porównaniu jednak do sytuacji w Polsce było komfortowo. W podobnym klimacie zorganizowaliśmy we wrześniu 1992 roku objazdówkę do Włoch. Około 40 osób związanych z duszpasterstwem akademickim szukało przygody. Tym razem czekało nas sporo noclegów pod namiotami, co stanowiło spore wyzwanie dla Piotra: spanie na materacu, warunki polowe…
Po drugim dniu podróży dotarliśmy na miejsce odpoczynku. Był to kemping. Jak na wrzesień, wydawało nam się, że jest dziwnie chłodno. Było już ciemno. Rozbiliśmy namioty, zjedliśmy coś ciepłego, około pierwszej w nocy położyliśmy się spać. Mniej więcej około 4.00 prawdopodobnie już nikt z naszej grupy nie spał. Było tak zimno, że każdy w nocy, po omacku założył na siebie wszystko, co tylko miał, ale i to nie wystarczyło. Chłód wygonił nas z namiotów, na których osiadł szron. Okazało się, że temperatura spadła do 4 stopni poniżej zera! Nie byliśmy na to przygotowani. Dopiero gdy zaczęło świtać, zauważyliśmy, że jesteśmy w otoczeniu pięknych Alp. Kilka godzin później zatrzymaliśmy się w upalnej Padwie, gdzie wspaniała włoska kawa postawiła nas na nogi. Wspólnie z grupą zwiedziliśmy jeszcze m.in.: Florencję, Rzym, Asyż, Wenecję. Mnóstwo wrażeń!
Na początku 1993 roku Piotr zwrócił się do mnie z pytaniem, czy pojechałbym z nim do Moskwy, na konferencję związaną z wolontariatem. Byłem wtedy na pierwszym roku studiów na AWF, w sierpniu tego samego roku mieliśmy z Joanną, moją narzeczoną, wziąć ślub, a ja robiłem remont mieszkania babci, w którym mieliśmy zamieszkać. Wszystko udało się ułożyć i w czerwcu ruszyliśmy do Moskwy. Tym razem lecieliśmy. Po lądowaniu byliśmy pełni obaw, czy ktoś pomoże nam wydostać się z samolotu. Obsługa mile nas zaskoczyła. Dwóch panów czekało na nas ze specjalnym wąskim wózkiem. Pomogli nam dotrzeć do punktu kontroli paszportów.
Piotr Pawłowski ze Zbigniewem Grabowskim na pl. Czerwonym w Moskwie
Na konferencji spotkaliśmy m.in. Joannę Grodzicką, wówczas wiceprezes Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego, ze zdiagnozowanym wtedy stwardnieniem rozsianym. Co jest bardzo ciekawe, pani Joanna po kilku latach wyszła z choroby. Nie znam szczegółów, ale zostało to uznane za cud. Z opisów, które czytałem, wynika, że prawdopodobnie po uzdrowieniu wybrała drogę zakonną.
W Moskwie mieszkaliśmy w wielkim hotelu, niedaleko placu Czerwonego. Pamiętam, że aby sprawnie wjeżdżać z Piotrem do toalety, musiałem zdjąć drzwi, które wydawało mi się, że ważą ze dwie tony. Zresztą zdejmowanie drzwi do toalety w pokojach hotelowych, po to, aby wjechać wózkiem, to było w tamtych czasach ćwiczenie obowiązkowe.
W lipcu tego samego roku wybraliśmy się na tydzień do Tyńca. To był oczywiście pomysł Piotra. Pojechaliśmy tam polonezem jego rodziców. Mieszkaliśmy w klasztorze oo. benedyktynów. Piotra przyjacielem był brat Bernard, późniejszy opat. Spędziliśmy dużo czasu z zakonnikami na wspólnych modlitwach, posiłkach, rozmowach. Pracowaliśmy też w ogrodzie klasztornym, oczywiście tak jak potrafiliśmy. Odwiedziliśmy Kraków i mnóstwo miejsc wokół niego. Piotr miał wszędzie znajomych. Pamiętam, że byliśmy u kilku osób, które Piotr przekonywał, aby zaakceptowały swoje niepełnosprawności, i motywował je do działania, do wyjścia do ludzi.
Kolejnym większym wypadem był wyjazd do Budapesztu w październiku 1994 roku. Wybraliśmy się tam z Piotrem i wtedy już moją żoną Joanną na spotkanie z Joni Eareckson Tadą i jej przyjaciółmi. Piotr utrzymywał stały kontakt z Joni. Opowiadał mi, że była jego inspiracją w działaniu. Trasę pokonaliśmy znanym już polonezem. W Budapeszcie spotkaliśmy wiele ciekawych osób. Pamiętam, że tam pierwszy raz w życiu jedliśmy słone ciastka kremowe.
Warta przypomnienia jest podróż do Brukseli, którą odbyliśmy w lipcu 2000 roku. Celem wyjazdu było nawiązanie współpracy Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji z administracją Unii Europejskiej, wymiana doświadczeń, zdobycie informacji o prowadzeniu organizacji pozarządowych. Towarzyszyli nam Renata Koźlicka ze Stowarzyszenia Klon/Jawor i Piotr Stanisławski, fotograf i dziennikarz Integracji. Jechaliśmy już wtedy „Łaciatą”, minibusem Integracji. W „Łaciatej” Piotr miał swoje stanowisko, możliwość podpięcia pasów, pulpit do pracy. Pobyt w Brukseli był udany. Szalona była jednak droga powrotna. Z tego, co pamiętam, trwała prawie dobę, za co do dzisiaj podziwiam Piotra.
Naszych wspólnych podróży było dużo więcej, nie sposób ich wszystkich tu wymienić. Dzięki pozytywnemu szaleństwu, optymizmowi i wytrwałości Piotra napotykane niedogodności nie miały znaczenia.
Mam mnóstwo wspomnień i przeżyć związanych z Piotrem. Nie zawsze nadążałem za jego decyzjami i opiniami. Przyznaję, że do niektórych dojrzałem dopiero niedawno.
Partnerem publikacji jest
Komentarze
brak komentarzy
Dodaj komentarz